piątek, 6 marca 2009

Antiqua - Puerto Barios - Livingstone

Wczoraj caly dzien spedzilysmy w podrozy. Najpierw autobusem ¨chicenbusem¨ (to taki stary, popularny amerykanski autobus wozacy w Stanach dzieci do szkoly) z Antigua do Guatemala Ciudad (8Q) i potem przesiadlysmy sie na lepszy bus do Puerto Barios (60Q). Zalezalo nam na jak najszybszym przedostaniu sie z Puerto Barios do Livingstone, a jedyna droga oprowadzila przez rzeke, a w zasadzie juz przez jej ujscie do morza Karaibskiego. Trase te przeplynelysmy szybka lodzia z Puerto Barios do Livingstone (30 Q). Pol godziny podskakiwalysmy na lódce wsrod pieknego krajobrazu... co niektorzy mysleli o marchewkach :) hehe.
Udalo sie. No wiec jestesmy na Karaibach. Od razu czuc roznice w klimacie: czyli jest goraco zarowno w dzien jak i w nocy. Po krotkich poszukiwaniach znalazlysmy najtanszy hostel ¨el Viajero¨ za jedyne 25 Q - karaluchy gratis :) hostel ma jednak ogromny plus: jest w samym centrum no i dodakowo przy samiutkim morzu-rzece, wiec zasypiamy z odglosami szumiacych fal, i dodatkowo mamy ciekawa altanke przy samej wodzie. Minusow moze byloby nieco wiecej hehe :) ale niewazne.... to przeciez ze toaleta jest tak mala, ze trzeba zalatwiac swoje potrzeby przy otwartych drzwiach bo sie nie miescimy to juz malo istotny element. Uwazam ze nasz hostel ¨daje rade¨ i jest bardzo "pro-integracyjny".
Livingstone to inna Gwatemala. Wiekszosc ludnosci stanowia tu bowiem Grifuna - potomkowie niewolnikow sprowadzanych z Afryki. No wiec mamy tu baaaardzo duzo czekoladek... jest goraco i -jak dla mnie-bardzo egzotycznie. Jesli chodzi o jedzenie to najlatwiej tu o kokosy i rybe. Dzis probowalysmy roznych przysmakow, a wkrotce sprobujemy slynne danie: rice and beans.... czyli ryz, czarna fasolka, mleko kokosowe... i cos jeszcze czego nie pamietam.
Wstalysmy bardzo wczesnie - a moze lepiej powiedziec ze obudzilysmy sie rowno z Marysia :) czyli o 7 rano. Udalysmy sie na spacer, wypytujac przydrozne panie o ceny sprzedawanych przez nie przysmakow, no i trafilysmy na pewna sympatyczna pania, ktora na uliczce przygotowywala cieple, swiezo usmazone tortille z normalnej maki z czarna, zmielona fasolka i serem (czyli: tortilla con frijoles y queso). To bylo dobre! Milo sie z nia rozmawialo. Potem zas naszym kolejnym ¨przystankiem¨ w spacerze byl dom, a raczej drewniana chatka penwego staruszka, ktory gral na pianinie i wlasnie ta melodia nas do niego zwabila: początkowo tanczylysmy sobie na ulicy a potem weszlysmy do jego chatki gdzie poznalysmy takze jego chora, jezdzaca na wozku zone. Ten pan, mimo iz nie mial mozliwosci skonczenia zadnej szkoly, wiedzial naprawde duzo o Polsce... i to nie tylko gdzie jest (choc tutaj i to uwazalabym za sukces) on wiedzial baaaaardzo duzo: tzn o histori, wojnie, granicach powojennych... i nawet ku mojemu zaskoczeniu znal nazwisko generala Bora-Komorowskiego.... wyobrazacie sobie to????

Plany na dzis (o ile mozna wogole powiedziec ze MY mamy jakiekolwiek plany!!! hehe) sa takie ze po obiedzie (ryba!) idziemy na plaze.... aby wreszcie pozbyc sie tej bialej skory, ktora tym bardziej tutaj wrecz RAZI... no wiec mam nadzieje zbrazowieje troche, wsrod tych tropikow.

buziaki!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz