środa, 25 marca 2009

El Mirador - 2 dzien

2 dzien. El Tintal - El Mirador (7 godzin)

Kazdego dnia nasza wedrowke rozpoczynamy wczesnie rano, aby nieco wyprzedzic to prazace slonce. Po kilku godzinach wyrusza za nami pan z 7 konikami, ktore dzielnie niosa jedzonko, wode, nasze namioty i plecaki. Dzis przyszlo nam maszerowac 7 godzin i bynajmniej jak dla mnie byl to najtrudniejszy dzien, bo w mniej wiecej w polowie trasy rozbolala mnie noga... i szlam coraz wolniej i wolniej... cale szczescie nasz przewodnik Erick, bardzo nas pilnowal i ani na chwile nie pozwolil abysmy zosataly same z tylu... wiec szedl sobie z nami :) tym bardziej ze chyba nas polubil (no ja tam sie nie dziwie, jak mozna nie polubic ciagle smiejacych sie dziewczyn, mowiacych w jakims obcym jezyku i dodatkowo od czasu do czasu podspiewajacych jakies piosenki :)


Tego dnia chyba tak naprawde docenilysmy naszego kolegę przewodnika, bowiem okazalo sie ze wie calkiem sporo o ziolach (hehehe), roslinach i drzewach... pokazywal nam zatem wiele ciekawych odmian drzew, ktore maja tu przerozne zastosowanie w leczeniu chorob, ukaszen itd. a dla nas europejczykow, sa czyms zupelnie nowym. (arbol del amor - w ktorego korzeniach jest woda zdatna do pica, arbol mata palo, chico zapote z ktorego robi sie gume do zucia oraz liscie sa przysmakiem naszych konikow, owoce manash, ktore ot tak po prostu rosna sobie w dzungli a smakuja jak nasze wisnie oraz tak inne ciekawe drzewo zwane dzika pomarancza, ktore swym smakiem przypomina mieszanke pomaranczy z cytryna)
Nasza zwariowana kucharka spiewala sobie po drodze rozne religijne piesni (¨espiritu santo, alleluja¨)
Las ktorym szlismy zmienial sie z troplikalnego na medio-tropikalny az wreszcie dotarlismy do sub-troplikalnego w ktorym bylo juz duzo chlodniej i przyjemniej. Dotarlismy do ruin majow La Muerta, gdzie "nieco" zartowalysmy sobie z naszego przewodnika, uwazajac ze tak naprawde nie wie on za duzo o kulturze cywilizacji Majow, nie odpowiada na nasze pytania lub wymysla sobie jakies historie (jego slynne: ¨to sa palce Majow.. tak palce.. to sa PALCE¨), zatem watpilysmy bardzo w jego slowa i czesto szukalysmy z Marysia wlasnych wersji (¨mysle ze to nie byla zadna budynek rejestracyjny, bo jest to za daleko od drogi¨). Stwierdziłyśmy rowniez, ze jesli nie zna on odpowiedzi na pytanie ktore mu zadalysmy to odpowiada na jakies zupelnie inne, nie wiadomo skąd wytrzaśnięte...
Chwile potem juz bylysmy w El Mirador! choc chyba poczatkowo nie bardzo to do mnie docieralo, dopiero gdy wieczorem wspielysmy sie na swiatynie (el Templo) el Tigre aby zobaczyc zachod slonca dotarlo do mnie gdzie tak naprawde jestesmy. Widok byl niesamowity:
wszedzie w zasiegu horyzontu zielen lasu i wylaniajace sie z niego jedynie wysokie swiatynie, ktore zbudowali Majowie. Z dala od cywilizacji otoczone bylysmy jedynie odglosami wiejacego wiatru, tupotu skrzydelek malutkiego kolibra (ktorego zobaczylam po raz pierwszy w zyciu)spiewu przeroznych ptakow, cykania swierszczo-podobnych robaczkow i wrzaskow malp.
To sie nazywa byc w odpowiednim miejscu w odpowiedniej chwili :)
Nasz biedny Erick, ktory wiedzial ze poszlysmy same zobaczyc zachod slonca, gdy zrobilo sie ciemno wyruszyl nam na spotkanie z latarka... obawiajac sie ¨czemu te dwie poleczki nie wracaja, skoro slonce juz dawno zaszlo¨ :) kochany czekal na nas na rozwidleniu drog
Na miejscu moglysmy sie ¨wykapac¨(fascynujaca kapiel w wiadrze:) oraz okazalo sie takze ze takie smieszne, male, czerwone pajaczki to tutejsza wersja kleszczy, a wiec penseta poszla w ruch... hehe nasze zbiory to ja - 3, Marysia - 2.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz