zacznijmy od tego ze byla ona w stylu "reggeton"... byc moze co niektorym to jedno zdanie wystarczyloby zeby wiedziec o co chodzi, my jednak nie zdawalysmy sobie sprawy z tego jak sie do tego tanczy :) hehe szybko jednak pojęłyśmy zasady i to wcale nie dlatego, ze jestesmy tak bystre (przykro mi, tym razem nie dlatego:) lecz ten taniec jest po prostu tak banalny, ze kazdy moze go tanczyc. Krotko mowiac: chodzi o sex w tancu. Tyle. Taka niby zbiorowa orgia... i wsrod tego wszystkiego my: 3 gringos tanczace normalnie. To bylo naprawde zabawnie. Ogromnym plusem tego nowego tanca, jest ze nie wymaga on duzo miejsca (hehehehehe sciana wystarczy :))))) heheh) i dlatego MY mialysmy wystarczajaco parkietu aby do woli sie wyskakać i pokrecić bioderkami. Na tą dyskotekę przychodza głównie Garifunas, czyli czarnoskórzy, Indigenas raczej sie nie pojawiają.
ot takia scenka mi sie przypomniala: my z Marysią wychodzimy na zewnątrz zaczerpnąć świezego powietrza, ciesząc się widokiem palm i morza karaibskiego nocą, a tymczasem Ewa mówi do nas: - hej, przeciez, oni tam sikają!!! okazało się, ze stojący obok nas męzczyźni zajeci byli czymś nieco innym niz my... czyli oni nie podziwiali widoku na morze :P
hehehe uciekłysmy jak poparzone :D
Rano, w ostatni nasz dzien w Livingstone zwlekłam sie jako pierwsza (hehe to dopiero osiągniecie wyprzedzic Marysię! Ci co ją znają wiedzą o czy mówię :) hehe) i zimnym prysznicem energicznie zaczęłam dzien. Ruszylysmy na poszukiwanie jakiegos jedzenia, bo wkrotce miala po nas przypłynąć łódka.
Po kilku dniach spędzonych w Livingstone, przyszedł czas na spakowanie plecaków. Udawałyśmy się bowiem do Finki Tatin. Wiedzę o tym miejscu mialysmy z ulotek i z naszego przewodnika Lonley Planet, który to zachwialał to miejsce jako hostel w dzungli, do ktorego mozna dotrzec jedynie łódką... brzmiało ciekawie, dlatego tez zdecydowałyśmy się spedzić tam kilka dni. Miejsce to miało być nasza "bazą wypadową" w penetracji sąsiednich ładnie połozonych miejsc. Chcąc tam dotrzeć, musieliśmy do nich zadzwonić aby wysłali po nas do Livingstone swoją łódkę. Droga wodna z Livingstone do Finki Tatin, było naprawdę śliczna... wiele ptaków i imponująca pionowa ściana drzew tworzące koryto rzeki, którą płynęliśmy.
Na miejscu wszystko było bardzo ładnie przygotowane pod turystów: hamaki, bujawki, gry itd. i połozone wsród pięknej przyrody. Jednak samo miejsce nie bardzo przypadlo nam do gustu... mieli monopol, wkolo bowiem byla jedynie dzungla/las deszczowy....mogli zatem dyktowac ceny i dalo sie odczuc, ze to wszystko tak naprawdę ma po prostu zarabiać pieniądze. A to bardzo nieładnie!!!!
Zdecydowanie jednak warto bylo odwiedzic to miejsce, chociazby po to aby... odwiedzic pobliską, polożoną w dzungli szkołę (projekt wolontariuszy z pewnej organizacji non-profit). Wycieczka do tej szkoły byla naprawdę interesująca. Dodatkowo abysmy nie zabładzili, przydzielona nam prywatnego przewodnika - Russell'a. Był on naprawdę interesującym osobnikiem i miał naprawdę dobry węch :)
Na miejscu wszystko było bardzo ładnie przygotowane pod turystów: hamaki, bujawki, gry itd. i połozone wsród pięknej przyrody. Jednak samo miejsce nie bardzo przypadlo nam do gustu... mieli monopol, wkolo bowiem byla jedynie dzungla/las deszczowy....mogli zatem dyktowac ceny i dalo sie odczuc, ze to wszystko tak naprawdę ma po prostu zarabiać pieniądze. A to bardzo nieładnie!!!!
Zdecydowanie jednak warto bylo odwiedzic to miejsce, chociazby po to aby... odwiedzic pobliską, polożoną w dzungli szkołę (projekt wolontariuszy z pewnej organizacji non-profit). Wycieczka do tej szkoły byla naprawdę interesująca. Dodatkowo abysmy nie zabładzili, przydzielona nam prywatnego przewodnika - Russell'a. Był on naprawdę interesującym osobnikiem i miał naprawdę dobry węch :)
Mozecie sobie wyobrazic moje zdzwienie gdy dziewczyna, ktora tam pracuje krzyknęła: Russell, a gdy pojawił sie przed nami ów piesek, powiedziała: "on was zaprowadzi". Niecodzienna to sytuacja. Piesek spisal się jednak na medal... tzn... na pyszną miske jedzenia. bowiem na kazdym rozwidleniu dróg czekał na nas oraz co jakiś czas sprawdzał czy za nim idziemy.
Droga, ktorą nas prowadził, była bardzo malownicza i zanim dotarłyśmy do szkoły musialyśmy m.in. przejść po kamieniach przez strumyk :) ladnie tam bylo!
Szkoła były większa niz się spodziewałam, Lekcje odbywały sie w osobnych budynkach: każdy okrągły, częsciowo na świezym powietrzu, z dachem uplecionym z liści palmy. Była to szkoła prywatna prowadzona przez ogranizację pozarządową, zatem nie miała zadnej dotacji ze strony panstwa (byc moze w przyszlosci sie to zmieni, bo wlansie sie o nia ubiegają). Szkola jak narazie utrzymuje sie z pomocy humanitarnej (jest wspierana glownie przez ogranizacje chrzescijanskie), oraz jest płatna.... ale dla tych ktorych stac aby zaplacic miesiacznie 50 Q (5 euro). Bardzo spodobal mi sie pomysl "platnosci w naturze", czyli jesli jakiejs rodziny nie stac na oplacenie dziecku szkoly, moze zapłacić w plonach, bądź dziecko gdy nia ma zajęć moze odpracować swoje czesne (sprzatając, gotując lub pracowac przy artesanii-sztuce ludowej). Spotkałyśmy tam bardzo ciekawego 23-letniego Amerykanina, który pracuje tam jako wolontariusz. Mowił bardzo dobrze po hiszpansku i o dziwo nie miał amerykanskiego akcentu! Opowiadając nam o projekcie, bardzo mnie nim zainteresowal... ?? hm?? może kiedyś... kto wie...
Po powrocie ze szkoły nadal miałyśmy siły aby "zwojować świat" (hehe no może bez przesady!!) Udałyśmy sie zatem na kajaki... i popłynęłyśmy do gorących źródeł (las aguas calientes)... ktore nie były zadna rewelacja i w dodaktu śmierdziały zepsutym jajkiem.
Droga, ktorą nas prowadził, była bardzo malownicza i zanim dotarłyśmy do szkoły musialyśmy m.in. przejść po kamieniach przez strumyk :) ladnie tam bylo!
Szkoła były większa niz się spodziewałam, Lekcje odbywały sie w osobnych budynkach: każdy okrągły, częsciowo na świezym powietrzu, z dachem uplecionym z liści palmy. Była to szkoła prywatna prowadzona przez ogranizację pozarządową, zatem nie miała zadnej dotacji ze strony panstwa (byc moze w przyszlosci sie to zmieni, bo wlansie sie o nia ubiegają). Szkola jak narazie utrzymuje sie z pomocy humanitarnej (jest wspierana glownie przez ogranizacje chrzescijanskie), oraz jest płatna.... ale dla tych ktorych stac aby zaplacic miesiacznie 50 Q (5 euro). Bardzo spodobal mi sie pomysl "platnosci w naturze", czyli jesli jakiejs rodziny nie stac na oplacenie dziecku szkoly, moze zapłacić w plonach, bądź dziecko gdy nia ma zajęć moze odpracować swoje czesne (sprzatając, gotując lub pracowac przy artesanii-sztuce ludowej). Spotkałyśmy tam bardzo ciekawego 23-letniego Amerykanina, który pracuje tam jako wolontariusz. Mowił bardzo dobrze po hiszpansku i o dziwo nie miał amerykanskiego akcentu! Opowiadając nam o projekcie, bardzo mnie nim zainteresowal... ?? hm?? może kiedyś... kto wie...
Po powrocie ze szkoły nadal miałyśmy siły aby "zwojować świat" (hehe no może bez przesady!!) Udałyśmy sie zatem na kajaki... i popłynęłyśmy do gorących źródeł (las aguas calientes)... ktore nie były zadna rewelacja i w dodaktu śmierdziały zepsutym jajkiem.
Nieco później zgodnie zdecydowałyśmy, ze nie zostaniemy w Fince Tatin kolejnego dnia, bo po prostu nie jest to to czego się spodziewałyśmy po tym miejscu. Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, ze jutro rano wyjezdzamy!! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz