poniedziałek, 30 marca 2009

San Pedro - Antigua


No i przyszlo nam zatoczyc male koleczko... czyli Marysia zostala w swoim slodkim, podrozniczo-hipisowskim San Pedro, a ja z samego ranka ruszylam busem do Antigua, zaby tam przenocowac (i rozdzielic droge na lotnisko na dwa dni). Zatrzymalam sie w "Place to stay" a jutro o 12.00 jade busem do brzydkiej stolicy... w ktorej to wsiade do brzydkiego samolotu , ktory zabierze mnie z tego pieknego miejsca :(
no coz..... podroz sie konczy

buziaki slodziaki!
Rozmowa za pewnym mężczyzną w Antigua:
- "el viaje a Pacaya"?
- no, gracias, ya fui
- a Panajachel?
- no, gracias
- a la luna :) ?
- bueno, a la luna si!
- pues vamos!!!

San Pedro i Santiago

piątek, 27 marca 2009

Flores - San Pedro la Laguna

Z samego poranka (o 5:30 !!) wyruszylysmy z naszego hostelu ¨Real Maya¨ z ogromna nadzieja, ze uda nam sie w ciagu jednego dnia dojechac z Flores do San Pedro la Laguna. Droga nie byla latwa, czesto fatalnej jakosci (i nie mowie wcale o asfalcie... bo go najnormalniej nie bylo na wiekszosci trasy)... tak wiec na zmiane bolaly nas: pupy, brzuszki i glowa od tego malego trzesienia ziemi. Dodatkowo na czesci trasy jakis czas temu osunela sie ziemia (zmiotlo dwa autobusy:( i przez jakis czas trasa ta byla zamknieta. Otworzono ja jednak ok tygodnia temu, a wiec moglysmy ogladac te piekne serpentyny gorskie... wystarczylo tylko zaufac kierowcy i wowczas podziwienia widokow bylo latwiejsze :)Nasza podroz to: 4 busy, 2 autobusy i jedna taksowka. Jednak udalo sie... Nadal trudno w to uwierzyc, bo to naprawde dlugi i trudny do przejechania odcinek drogi... ewidentnie KTOS czuwal nad nami. Po 15 godzinach dotarlysmy na miejsce! Niemal prosto z dzungli przenioslysmy sie w gorski krajobraz.
Jestesmy zatem u Marysi ¨w domku¨czyli w San Pedro nad jeziorem Atitlan. Marysia zna tu niemal kazdy zakamarek i wie co gdzie jest dobre (do jedzenia!!:) zatem wlasnie przed chwilka bylysmy na najpyszniejszym Liquado (to taki koktajl mleczno-owocowy).
San Pedro to pieknie polozone u podnoza wulkanow miasteczko nad samym jeziorem Atitlan (z pieknie mieniaca sie promieniami slonecznymi woda). To co od samego poczatku zwrociło moją uwagę to wszechobecne tu male, wąskie uliczki, którymi za zadne skarby, nie przecisnie sie zaden samochód. Miasto podzielone jest na dwie czesci: turystyczna i lokalna. Ludnosc lokalna mieszka ¨na gorze¨, zas ¨dol¨ pelen jest restauracji, hostelow i wyglada jak taka mala Europa.
Los Indigenos, czyli mieszkajacy tutaj indianie, maja inne stroje niz moglam wczesniej obserwowac np. w Livingstone lub w el Peten. Niby nie roznia sie kolorystycznie jednak sa one duzo bardziej bogatsze, maja wiecej detali, wyszywanych elementow. Ze wzgledu na gorski klimat ubrania te sa rowniez cieplejsze.... zatem dotychczas widziane przeze mnie kolorowe koronki lub narzutki z dziurkami zostaly zastapione grubymi kolorowo-wyszywanymi bluzkami.
Cala Gwatemala bardzo glosno eksponuje swoja religijnosc. Powoli zaczynam sie przyzwyczajac do autobusow lub innych pojazdow z glosnymi napisami ¨Bog Cie kocha¨lub ¨Pan moim pasterzem¨. Tutaj nie jest inaczej. Juz sama nazwa tego miasteczka: San Pedro - ozacza przeciez ¨Swiety Piotr¨, zas sasiednie miejscowosci nazywaja sie kolejno: Swiety Jan (San Juan), Swiety Pawel (San Pablo), Swiety Marek (San Marcos), Swieta Klara (Santa Clara), Swieta Lucja (Santa Lucia). Dodatkowo spacerujac po tym miasteczku na scianach ulic wymalowane sa hasla:
¨Sonrie, Dios te ama¨- usmiechnij sie, Bog Cie kocha!
¨Jesus Cristo es el senor de San Pedro¨ - Jezus Chrystus jest Panem San Pedro
¨Dios, la unica esperaznza de la vida¨- Bog jedyna nadzieja
Podobny napis wydzialam nawet w miejskiej toalecie... :)
San Pedro, jak wynika z opowiadań Marysi bardzo "wciąga" (hehe dosłownie i w przenośni ;) dlatego zadawanie pytania w stylu: "jak dlugo zostajesz w San Pedro?" jest nieco zbędne, bo wiele osob planowalo zostac 4-5 dni i zostali na 4-5 tygodni. Wielu z "gringos" osiadło tu na stale otwierając własne bary, restauracje lub innego rodzaju działalność gospodarczą. San Pedro podoba się zatem ludziom podrózujacym z plecakami, dlatego tez Marysia, ma tu idealne warunki do pracy nad swoja magisterką. Obserwuje, rozmawia a potem wyłapuje "najsmakowitsze kąski" i proponuje im wywiad w cztery oczy (w 4 oczy z Marysia.. hehe to brzmi ciekawie!).

El Mirador - 5 i 6 dzien

5 dzien. Nakbe - la Florida
To był zdecydowanie najcięższy dzień podróży. 9 godzin marszu to juz nie taki zwykly spacerek... :)
Musieliśmy wyruszyć bardzo wcześnie rano ok 6:00 z Nakbe żeby w jak najlepszym czasie dotrzeć do kolejnego obozowiska w La Florida. Po drodze Erick i Kris trzymający "na barana" Michael, bardzo sprytna metodą zrywali dzikie pomarańcze, aby nasza wspaniała kuchareczka - dona Roksana, mogla nam przyzadzis "refresco" - czyli kompot.
Boże jaka ja bylam szcześliwa jak na naszym horyzoncie pokazało się wreszcie długo oczekiwane obozowisko La Florida! Tak bardzo sie cieszyłam, ze juz dzis NIE BEDE WIECEJ CHODZIŁA.

Kazdy z nas, musiał zawsze o poranku napełnić swoja plastikową butelkę z wodą, która musiała wystarczyć na cały dzienny odcinek marszu. Reszta wody podązala za nami na konikach w odległości ok 2 godzin marszu. Do tej pory, maszerujac co najwyzej 7 godzin kazdemu mniej wiecej wystarczało wody. Zas tym razem niemal kazdy doswiadczył jej deficytu.... a pić się chce. Szczególnie odczuli to nasi angielsko-języczni towarzysze, ktorzy jak tylko dotarli do obozu niemal rzucili sie na wodę.
Przyszedł, moment w ktorym znów mogliśmy się wykąpac... hura.... !!! czyli drugi raz podczas tej podrózy woda z jeziora, do którego nie mozna bylo wejsc, zostala przeniesiona do wiadra i owo wiadro bylo naszą "wanna" (wanienką - to chyba lepsze słowo). Aby spokojnie "po ludzku" móc się wykąpać w tym buszu, porozumiałyśmy się z chłopakami, ze "my idziemy pierwsze" i
udałyśmy się w trójkę (trzy dziewczyny) nad jezioro. Jednak nagle nasi "chicos de mierda" czyli "gentelmani" stwierdzili, ze przeciez zanim my sie wykapiemy to zajdzie slonce, a oni nie mogą się kąpać po zachodzie..... i zaraz przyszli za nami zeby nam to oswiadczyc.... Obie z Marysia nie moglysmy w to uwierzyc!!!! w Polsce zadnemu męzczyźnie nie przyszłoby do głowy (bynajmniej mam taka nadzieję i szczerze w to wierze!), zeby byc pierwszym i nie puścić kobiety przodem... a tu taka banda niby "facetow" mowi, ze oni zmarzna jak zajdzie slonko.... szok!!
Wkurzyłysmy się i puściłysmy ich przodem. Długo nie mogło to wszystko do nas dotrzec. Tym bardziej, ze do zachodu słońca jeszcze sporo brakowało... ach te róznice kulturowe, czasem daja się we znaki!!!!!
My z Marysią, nie mając jakiejś "specjalnej" ochoty na "dalszą" integracje z angielko-jezycznym stolikiem, pomagalismy naszemu przewodnikowi rozkładać namioty i przygotować nasze spanie.
Wieczór zapowiadał się dość spokojnie, tym bardziej, ze nasza kucharka oznajmiła, ze kończą nam się świece, co oznaczało jeszcze wcześniejsze niz zwykle pójście do "łózek" (hehe słowo łózko naprawde brzmi tu komicznie :)
Jednak nagle zauwazylam, ze cos sie dzieje z Erickiem... poczatkowo mysłam ze sie wyglupia- gdy spytałam, co sie stalo, powiedzial, ze ukasił go skorpion. Dopiero jak powtórzył co się stało, zrozumiałam, ze to nie zarty. Naprawde wstrętny skorupiak ukąsił naszego "pumę" w piętę... a dokładniej mówiąc nasz Erick nadepnął na niego. Wszystko to mialo miejsce bezpośrednio przy naszym obozie... dlatego tym bardziej wygladało to nieprawdopodobnie. Dość dziwne było, iz zaden z obecnych tam straznikow, nie wiedzial co w takiej sytuacji robic - wszyscy jedynie sie patrzyli, jak nasz biedny puma zwija sie z bólu. Marysia - jako honorowa Polka - wyjela małą buteleczkę polskiej wódki, bo instynktownie przyszło nam do głowy, ze nalezy odkazic to miejsce. Dodatkowo aby wywołac nieco "efekt placebo" Erick polknął jakąs tabletkę oraz dałyśmy mu wapno... stwierdziłyśmy ze co za duzo to NIE nie zdrowo. Potem aby troche rozchmurzyć naszą "pumę" zartowałysmy sobie, ze tak naprawdę jest on najlepszym przewodnikiem na świecie, bo pewnie specjalnie "dał się ukąsić temu skorpionowi, abyśmy my - zadni wrazen turyści - mogli wiedzieć jak to jest".. :) hehehe nasza wersja bardzo go rozśmieszyła i oto chodziło.
W tym momencie po raz kolejny mogłyśmy się przekonać, ze nasz zaledwie 18-letni przewodnik to facet z "krwi i kości", bo nawet bezpośrednio po ukąszeniu przez ta "małą bestie", z ogromnym bólem nogi, chciał wstać i osobiście pokazać Marysi gdzie są "los sanitarios" czyli toalety... wzruszył nas tym!

6. dzień. La Florida - Carmelitas
Tym razem nie obudził nas ani kogut ani małpy... lecz ogień, który w ognisku rozpalila Donia Roksana. Biedna kucharka, bardzo mało śpi, bo boi się, ze zaspi i nie zdazy nam przygotowac posilku. Chyba nie do konca potrafi ustawic sobie budzik na swoim zegarku i dlatego musi cały czas czuwać, która jest godzina.
Hehe zabawne jest rowniez, ze nie bardzo rozumie na jakiej zasadzie dziala STOPER... Marysia bowiem kazdego poranka gdy wyruszalismy w trase, ustawiała stoper, aby na biezaco wiedziec ile czasu idziemy i co z tego wynika ile nam jeszcze zostalo aby dojsc do kolejnego obozu... i za kazdym razem gdy wyciagala STOPER mowiac np: 3:25, nasza biedna pani odpowiadała śmiejac się: "hehehe znow Ci sie spieszy hehehe". Do samego konca nie mogla tego zrozumiec, i uwazala, ze Marysia ma bezuzyteczny, bo przeciez "spieszacy sie" zegarek :) hehe
Podczas tych 6 dni nasza kuchareczka wiele razy niemal rozbawiła nas do łez swoimi tekstami... nigdy nie zapomnimy, jak pewnego wieczoru, przyszła taka usmiechnięta i pełna energii i gdy ją spytałysmy jak się czuje, powiedziała nam, ze dobrze bo "właśnie wzięła tabletkę na zmęczenie".... hehehehehe ciekawe jaka to tabletka... hehehe :D Gwatemala w takim razie musi mieć nieźle rozwinietą branzę farmaceutyczną, skoro produkują takie tabletki, no nie?? :P hehehe
Tego dnia mielismy zaledwie ok 2 godziny marszu, zatem nie musialiśmy się specjalnie śpieszyć. Bardzo się z tego ucieszyłam, bo znów mnie bolała noga :/ i nie mogłam isc szyko.... nie mowiac juz o naszej biednej kontuzjowanej Pumie, którego z pewnoscia bolala jeszcze bardziej, choc tego nie pokazywal. Był to juz nasz ostatni odcinek drogi, zatem nie było pośpiechu i moglismy jeszcze lepiej przyjzec się przyrodzie: Erick wynajdywał rózne ciekawe drzewa rosnące w poblizu oraz pokazywal nam rośliny mające "magiczna moc" (np. contrahierba na ugryzienia węza). Im bardziej zblizalismy sie do miejsca z ktorego wyruszylismy, czyli do Carmelitas... robiło sie coraz goręcej... upalnie.... strasznie... a na sam koniec przyszło nam iść w "szczerym słońcu". Wyszliśmy bowiem z lasu, skończyła się zatem nasza naturalna ochrona przed słońcem jaką stanowiły drzewa.
Carmelitas - dotarlismy do domu Ericka, gdzie jego mama miło nas przywitała i podczas gdy czekalismy na nasz bus, ktory mial nas zabrać do cywilizacji, dała nam zeszyt do którego każdy miał się wpisać oraz krótko opisać czy podobała mu się wyprawa do el Mirador. Starszy brat Ericka opowiadal nam ciekawe historie dotyczace kultury Majów m.in. o kalendarzu ktory konczy sie przeciez w 2012 roku, o odkryciach w El Miradorze, o archeologach, ktorzy tam pracują, a których on miał okazje poznać osobiście i wiele sie nauczyć. Widać bylo ze się na tym zna i bardzo go to interesuje, duzo bardziej niz naszego Ericka, ktorego to bardziej interesowala przyroda :) hehe roslinki, trawki, zwierzatka.
Przyjechał po nas bus... który przewiózł nas przez najbardziej zakurzoną drogę jaką w życiu jechałam... po tej 3 godzinnej przejazdzce w silnym słońcu i kurzu mozna bylo po nas pisac! Marysi spodnie byly szare... (wczesniej obie zgodnie sądzilysmy ze sa czerwone:), wszystko pełne kurzu - nawet moje rzęsy z których to ubaw miała siedząca obok mnie warszawianka :P Chłopcy z tyłu nie wyglądali lepiej... kazdy marzy o kapieli i o doprowadzeniu sie do stanu uzytecznosci... choc w głębi duszy szybko przyszlo nam zatesknic za tym odludziem.... czyłam się bowiem jak przywrócona do cywilizacji i wcale mi się to nie podobało.... to bardzo dziwne uczucie - uwierzcie.

środa, 25 marca 2009

El Mirador - 4 dzien

4 dzien. El Mirador - Nakbe

dzisiejsza pobudkę zafundował nam KOGUT... tak kogut w srodku dzungli... to brzmi co najmniej dziwnie, ale jest to kogut panow straznikow z El Mirador. Rano kogut zostal przeklety przez wszystkich i kazdy w duchu, bez wzgledu na narodowosc ostrzyl na niego nóz!

Nasza wedrowke rozpoczelismy od zobaczenia slynnych ¨Hermanos gemelos¨ (acropolis 313) "Braci bliźniaków" czyli odkrytej w formie ogromnej plaskorzezby-legendy ktora przedstawia poczatki cywilizacji Majow. Odkrycie to rowniez nie bylo dostepne legalnie, ale tak jak pisalam wczoraj, nasi straznicy dorabiaja sobie na boku.
Dzisiejszy dzien to zaledwie 4 godziny marszu. Bylo baaaardzo przyjemnie, bowiem mielismy z Marysie nowa rozrywke... mianowicie wpatrywanie sie w naszego przewodnika.... :) taaaak wyobrazcie sobie, ze ten 18 letni chlopak bardzo zaczal przyciagac nasza uwage, a wiec ustalilysmy z Marysia ze mniej wiecej co godzine sie zmieniamy tak aby kazda z nas mogla sie nacieszyc widokiem jego mlodego cialka podczas marszu :P heheheeh to bylo przesmieszne!!!! On chyba nic sobie z tego nie robi, ze go tak caly czas zaczepiamy, bo jak stwierdzil, on najbardziej kocha swoja mame :)
Zgodnie nazwalysmy go PUMA, bo naprawde niesamowicie sie rusza... niczym taki dziki kot :) heheeh
Po drodze natrafilismy m.in na:
- odcisnieta lape jaguara
- kupe Jaguara :)
- kupe pumy :) takiej prawdziwej!
- zywa sarenke Venado
Gdy zas doszlismy juz do Nakbe, na jednej z piramid na ktora weszlismy zobaczylam.... ble ble ble... weza! i to w dodatku jako jedyna :( bo szybko odskoczylam i ucieklam i on rowniez sobie uciekl (cale szczescie!) byl niesamowicie brzydki zielono-zolty i duuuuuuzy. Strasznie sie przestraszylam... przeciez ja tak bardzo nie lubie (tzn opotwornie sie boje) wezy!
Potem zeby tego bylo malo widzielismy jeszcze jednego, ale tym razem malego.
Erick, pokazal nam rowniez podziemna ¨spizarnie¨Majow, w ktorej przechowywano kukurydze i frijoles (fasolke). Musielismy sie do niej zsunac po linie.
Po powrocie do obozowiska Nakbe, nasza Marysienka miala bardzo duze szczescie, bowiem rozlozyla sie ze spiworem na trawie pod drzewem i osikaly ja malpki :) :) hehehe małpy sie tym nie bardzo przejeły i kontynuowaly swe czynnosci, Marysia zas przeniosła sie ze spiworem pod inne drzewo.
Wieczorem udalysmy sie na zachod slonca na Templo 1 w Nakabe, gdzie pod pewnym kamieniem swoja kryjowke mialy... skorpiony. Nasz Puma-Erick jednemu z nich usunal trucizne z koncowki ogona i w ten sposob niemal kazdy mogl miec na reku skorpiona.Potem z Marysia udalysmy sie ponownie na to samo Templo aby poobserwowac gwiazdy. Ja jdnak mialam caly czas w pamieci slowa Ericka, ze skorpiony wychodza glównie noca... zatem profilaktycznie co 3 minuty robilam dokladny ¨przeglad latarkowy¨ prześwietlenie terenu, czy aby napewno nic nie ma wokol nas :)

El Mirador - 3 dzien

3 dzien. Caly dzien na El Mirador

Dzis pobudke zafundowaly nam malpy... i to w dodatku te wyjace - narobily takiego halasu, ze myslalam, ze to jakies wielkie stado walczacych goryli. Efekt byl taki, ze wszyscy wstalismy bardzo wczesnie (Marysienka nawet udala sie ze spiworem na wschod slonca!) a po sniadaniu ponownie udalismy sie na 2 godzinna drzemke :) hehe
Potem zas czas na calodniowe zwiedzanie EL MIRADOR :D i czas na wspinaczke na najwyzsza swiatynie cywilizacji Majow La Danta (72 m wysokosci). Zdobycie tej piramidy bylo naszym celem samym w sobie, choc szczerze mowiac wieksze wrazenie wywarl na mnie widok z blizniaczej, nieco mniejszej piramidy El Tigre, na ktorej bylysmy wczoraj na zachodzie slonca.
Gdy opuszczalismy La Dante zaczelo padac, a wiec reszte obiektow archeologicznych zwiedzalismy nieco w biegu, chroniac sie przed deszczem, jednak gdy woda nie wchlaniala sie w ziemie i nasza droga zmienila sie w jedno wielkie blotko stwierdzilismy ze moze lepiej wrocimy do obozu i jesli pogoda na to pozwoli dokonczymy nasze zwiedzania nieco pozniej. Przemoczeni i zmarznieci, wszyscy ¨rzucilismy sie¨do ogniska... niemal doslownie :) a Donia Roksi, czyli nasza kucharka przygotowala nam obiad. Padalo i padalo a nasz namiot jako jedyny nie zmiescil sie pod zadaszenie... my zas jakos nie bylysmy w formie, aby wymyslic jakis blyskotliwy plan i postanowilysmy jedynie, ze nich sie stanie co sie ma stac - efekt byl taki ze nasz namiocik plywal sobie na tym deszczu a my sie tym nie przejmowalysmy (chyba tylko dlatego, ze nasze rzeczy no a przede wszystkim nasze SPIWORY byly bezpieczne :)

Gdy przestalo padac kontynuowalismy nasze zwiedzanie ¨ruinek¨, tym razem My dwie spryciary wzielysmy ze soba nasze odlotowe, plastikowe pelerynki przeciwdeszczowe i dzieki temu juz zaden deszcz nie byl nam straszny... ja bylam zoltym kurczakiem, a Marysie niebieska kropelka :) krótko mówiąc - szpanowałyśmy ;)
Na zachod slonca ponownie udalysmy sie na piramide El Tigre. Tym razem poszlismy cala grupa, przez co bylo o wiele glosniej (hehe i nie mam tu na mysli malp :P lecz naszych wspoltowarzyszy. Dodatkowo Erick opowiadal nam o zlych duchach Majow (¨los malos espiritus¨) przedstawianych jako czarne, blakajace sie dusze. Dodal przy tym, ze lepiej jest w nie wierzyc bo inaczej mozna je spotkac osobiscie, a to nic przyjemnego (jak tylko to powiedział, to "nie wiem czemu" :) ja tak jakoś od razu w nie uwierzyłam hehe :)
Nocą po kolacji, straznicy El Mirador, ktorym dalismy troszke pieniedzy, zaprowadzili nas do budowli ¨Garras de jaguar¨(¨Pazury jaguara¨), gdzie niedawno archeolodzy odkryli dodatkowe podziemia budynku. Majowie, bowiem z nieznanych dotychczas powodow opuscili El Mirador i powrocili tu po ok. 300 latach nieobecnosci. Wowczas przebudowali czesc obiektow, a w przypadku ¨Garras de jaguar¨ postawili nowa swiatynie na starym budynku. Rok temu na ta podziemna bardzo stara budowle natrafili archeolodzy i odkryli ogromna maske (¨mascaron¨) naturalnie pomalowana na czerwono. Miejsce ze wzgledu na nadal prowadzone tam badania jest zamkniete i niedostepne dla turystow, jednak archeologow obecnie nie ma wiec straznicy zgodzili sie ze pewna oplata wpuscic nas do tuneli. Naprawde bylo to niesamowite odkrycie... maska jest ogromna i podziemne tunele naprawde robia wrazenie, jednak pomimo tej calej ciekawosci, uwazam ze lepiej by bylo gdyby faktycznie nikt z zewnatrz nie mial tam wstepu, bowiem wszystko to jest bardzo swieze, bez jakiejkolwiek konserwacji zabytkow i bardzo latwo cos dotknac, zniszczyc... a przeciez to datuje sie na ok 300 lat przed nasza era!!! i w dodatku sami straznicy nie bardzo zwracaja uwage na to aby niczego nie dotykac i czesto to wlasnie oni sluza nam tym zlym przykladem... :(

El Mirador - 2 dzien

2 dzien. El Tintal - El Mirador (7 godzin)

Kazdego dnia nasza wedrowke rozpoczynamy wczesnie rano, aby nieco wyprzedzic to prazace slonce. Po kilku godzinach wyrusza za nami pan z 7 konikami, ktore dzielnie niosa jedzonko, wode, nasze namioty i plecaki. Dzis przyszlo nam maszerowac 7 godzin i bynajmniej jak dla mnie byl to najtrudniejszy dzien, bo w mniej wiecej w polowie trasy rozbolala mnie noga... i szlam coraz wolniej i wolniej... cale szczescie nasz przewodnik Erick, bardzo nas pilnowal i ani na chwile nie pozwolil abysmy zosataly same z tylu... wiec szedl sobie z nami :) tym bardziej ze chyba nas polubil (no ja tam sie nie dziwie, jak mozna nie polubic ciagle smiejacych sie dziewczyn, mowiacych w jakims obcym jezyku i dodatkowo od czasu do czasu podspiewajacych jakies piosenki :)


Tego dnia chyba tak naprawde docenilysmy naszego kolegę przewodnika, bowiem okazalo sie ze wie calkiem sporo o ziolach (hehehe), roslinach i drzewach... pokazywal nam zatem wiele ciekawych odmian drzew, ktore maja tu przerozne zastosowanie w leczeniu chorob, ukaszen itd. a dla nas europejczykow, sa czyms zupelnie nowym. (arbol del amor - w ktorego korzeniach jest woda zdatna do pica, arbol mata palo, chico zapote z ktorego robi sie gume do zucia oraz liscie sa przysmakiem naszych konikow, owoce manash, ktore ot tak po prostu rosna sobie w dzungli a smakuja jak nasze wisnie oraz tak inne ciekawe drzewo zwane dzika pomarancza, ktore swym smakiem przypomina mieszanke pomaranczy z cytryna)
Nasza zwariowana kucharka spiewala sobie po drodze rozne religijne piesni (¨espiritu santo, alleluja¨)
Las ktorym szlismy zmienial sie z troplikalnego na medio-tropikalny az wreszcie dotarlismy do sub-troplikalnego w ktorym bylo juz duzo chlodniej i przyjemniej. Dotarlismy do ruin majow La Muerta, gdzie "nieco" zartowalysmy sobie z naszego przewodnika, uwazajac ze tak naprawde nie wie on za duzo o kulturze cywilizacji Majow, nie odpowiada na nasze pytania lub wymysla sobie jakies historie (jego slynne: ¨to sa palce Majow.. tak palce.. to sa PALCE¨), zatem watpilysmy bardzo w jego slowa i czesto szukalysmy z Marysia wlasnych wersji (¨mysle ze to nie byla zadna budynek rejestracyjny, bo jest to za daleko od drogi¨). Stwierdziłyśmy rowniez, ze jesli nie zna on odpowiedzi na pytanie ktore mu zadalysmy to odpowiada na jakies zupelnie inne, nie wiadomo skąd wytrzaśnięte...
Chwile potem juz bylysmy w El Mirador! choc chyba poczatkowo nie bardzo to do mnie docieralo, dopiero gdy wieczorem wspielysmy sie na swiatynie (el Templo) el Tigre aby zobaczyc zachod slonca dotarlo do mnie gdzie tak naprawde jestesmy. Widok byl niesamowity:
wszedzie w zasiegu horyzontu zielen lasu i wylaniajace sie z niego jedynie wysokie swiatynie, ktore zbudowali Majowie. Z dala od cywilizacji otoczone bylysmy jedynie odglosami wiejacego wiatru, tupotu skrzydelek malutkiego kolibra (ktorego zobaczylam po raz pierwszy w zyciu)spiewu przeroznych ptakow, cykania swierszczo-podobnych robaczkow i wrzaskow malp.
To sie nazywa byc w odpowiednim miejscu w odpowiedniej chwili :)
Nasz biedny Erick, ktory wiedzial ze poszlysmy same zobaczyc zachod slonca, gdy zrobilo sie ciemno wyruszyl nam na spotkanie z latarka... obawiajac sie ¨czemu te dwie poleczki nie wracaja, skoro slonce juz dawno zaszlo¨ :) kochany czekal na nas na rozwidleniu drog
Na miejscu moglysmy sie ¨wykapac¨(fascynujaca kapiel w wiadrze:) oraz okazalo sie takze ze takie smieszne, male, czerwone pajaczki to tutejsza wersja kleszczy, a wiec penseta poszla w ruch... hehe nasze zbiory to ja - 3, Marysia - 2.

El Mirador - 1 dzien

Udalo sie :D JUPI!!!
Jestesmy teraz chyba najszczeliwszymi ludkami na swiecie! To naprawde sie udalo - wytrwalysmy i doszlysmy do El Mirador. Byly to niezwykle 6 dni... az brak mi slow, no ale jakos trzeba wszystko ¨ubrac w calosc¨, bo inaczej to wszystko co teraz mam w glowie uleci bez powrotnie.
Od czego zaczac? moze wyjasnie krotko czym jest El Mirador i opisze krotko dzien po dniu.
No wiec El Mirador to runiny majow, ktore znajduja sie w samym srodku dzungli\lasu deszczowego, polozone zaledwie 7 km od granicy z Meksykiem. El Mirador dostepny jest wylacznie pieszo (6 dniowa wyprawa) badz z powietrza - mozna tam dotrzec helikopterem. Idac do El Mirador zatrzymywalysmy sie w innych ¨ruinkach¨, a dokladnie w obozowiskach ciekawych archeologicznie miejsc (campamientos), ktore mijalismy po drodze. Ruiny El Mirador zostaly dopiero niedawno odkryte i nadal stanowia pewna zagadke, bowiem znajduje sie tam najwyzsza swiatynia calego starozytnego swiata (nazywa sie La Danta) i powierzchnia tego miasta majow jest imponujaca i nadal pokryta przyroda. Aby tam dotrzec pokonalysmy ok 60 km pieszo.... co teraz odczuwaja moje nozki :( no ale bylo warto!!!! ach!!!

Nasza trasa przebiegala nastepujaco:
1 dzien. Carmelitas - El Tintal (5 godzin marszu)
2 dzien. El Tintal - El Mirador (7 godzin)
3 dzien. El Mirador (caly dzien)
4 dzien. El Mirador - Nakbe (3 godziny)
5 dzien. Nakbe - La Florida (8 godzin)
6 dzien. La Florida - Carmelitas (2 godziny)



1 dzien. Carmelitas - El Tintal (5 godzin marszu):

No wiec dotarlysmy busem do Carmelitas, skad mialysmy juz pieszo wyruszyc w wielkie nieznane. Poznalysmy naszych wspoltowarzyszy podrozy:
- Jimmy (19, UK)
- Michaele (20, USA)
- Kris (24, Australia)
- Cloude (72, Francja - dziadek stanowil dla nas pewna zagadke... ale dawal rade :)

No i poznalysmy nasza grupe eskpedycyjna, czyli nasza przezabawna kucharke Roksane, pana ktory znamowal sie konikami oraz.... naszego przewodnika - ktory jak sie okazalo ma 18 lat. Z jego wieku nie bylysmy specjalnie zadowolone, pozwole sobie zacytowac Marysie:
¨to dziecko ma byc naszym przewodnikiem po dzungli?¨hehehe
Ruszylysmy w droge, caly czas chichoczac i zartujac z calego wyjazdu oraz oczywiscie z naszego mlodocianego przewodnika (Marysia poczatkowo wogole nie nazywala go PRZEWODNIKIEM, tylko mowiac do mnie uzywala slowa ¨dziecko¨.. hehe nawet mialysmy krotka rozmowe na ten temat: Marysiu, jak ty tak mozesz przyzwyczaj sie ze to dziecko to twoj przewodnik :)
Jak sie potem okazalo, to Erick - bo to wlasnie jego imie, byl najfajniejszym i najrozsadniejszym MEZCZYZNA tej wyprawy. Bardzo go polubilysmy ,)
Z pierwszego dnia pamietam tylko tyle, ze staralysmy przyzwyczaic sie do tempa marszu oraz przyzwyczaic nasze oczy (brzmi to co najmniej glupio :) do terenu, a dokladnie do ziemi po ktorej stapamy. Marysia np. miala z tym wiele problemow
Marysia:
¨Marcelka, wreszcie chyba rozumiem ludzi, ktorzy sie upala trawa i nie moga sie skoncentrowac na tym co robia¨
Dotarlysmy do El Tintal, gdzie bylo obozowisko, w ktorym mielismy spedzic dzisiejsza noc. Nasza szalona kucharka Roksana przygotowala nam smaczna kolacje - naprawde potrafila ugotowac smaczne posilki w takich buszowych warunkach - zupelnie sie tego nie spodziewalysmy. W dodatku dbala o to abysmy nie chodzili glodni i namawiala nas na ¨dokladki¨.
Pod wieczor wspielysmy sie na najwyzsza swiatynie w El Tintal i tam podziwialysmy zachod slonca... swiatynie ta niemal w calosci porosnieta jest drzewami wiec wygladalo to tak jakbysmy sie wspinaly na normalna gorke, tyle ze po takich drewnianych deseczkach wlozonych niczym schodki. To byl pierwszy moment w ktorym tak naprawde zdalam sobie sprawe gdzie jestesmy - my, same posrod przyrody na swiatyni Majow.... i ten sliczny zachod slonca :)

czwartek, 19 marca 2009

Flores - dzien 4

Dzis sniadanko zjadlysmy we wloskim towarzystwie, czyli z pewnym chlopcem podrozujacym ze swoja ciocia. Dzis dzien totalnego relaksu czyli ostatni dzien przygotowan przed wyprawa na El Mirador. Wyruszamy jutro na 7 dni, wiec nie bedziemy mialy absolutnie zadnego kontaktu z takimi cudami techniki jak internet tak wiec SPOKOJNIE ;)

ogromne buziaki!

ps. kupilysmy:
- plecak dla Marysi
- pelerynki przeciwdeszczowe
- jeszcze jeden sprej przeciwko komarom
- niesmaczne orzeszki :) (hehe te ktore potem - z pewnoscia - smakowaly małpką :)

środa, 18 marca 2009

Flores - El Tikal - dzien 3



Wykupilam wycieczke do TIKAL. Marysia juz tam byla wczesniej wiec rozdzielilysmy sie zeby kazda z nas mogla zobaczyc cos nowego.
TIKAL to krotko mowiac glowna perelka turystyczna Gwatemali: ogromne ruiny cywilizacji Majow (niektore z 800 r. przed nasza era!!! a odkryte w 1848 r) polozone w parku narodowym. Nie wiem jeszcze jak Marysi wyjazd, ale jestem baaaaardzo zadowolona z mojego. Wykupilam wycieczke grupowa z przewodnikiem, ale taka tansza - czyli z wieksza grupa, ale jak sie okazalo na nasza grupe przypadalo 2 przewodnikow (jeden-zwiedzanie po angielsku, drugi-po hiszpansku). Gdy przyszlo do podzialu na grupy okazalo sie ze wsroc nas byli sami amerykanie, badz turysci nie mowiacy po hiszpansku i jedynie jedna hiszpanka. Nastapila pewna konsternacja i przewodnik powiedzial, ze musza byc przynajmniej dwie osoby, aby powstala druga grupa... no wiec odwaznie podnioslam raczke :) hehehe i nie zaluje - bylo super. W ten sposob czulam sie jakbym miala prywatnego przewodnika.
Z hostelu wyjechalismy o 4:30 z rana... tak aby o 6:00 byc juz pod brama TICAL, bo wowczas odwieraja park. Najlepiej byc jak najwczesniej gdyz po pierwsze jest najmnej turystow (jednak wiekszosc woli sobie pospac) ale rowniez wowczas zwierzeta w parku narodowym sa najaktywniejsze i najlatwiej zobaczyc jakies ¨ciekawe okazy¨. Ja szczerze mowiac nie do konca w tej drugiej kwestii wierzylam ¨przewodnikom po Gwatemali¨jednak okazalo sie to prawda. Juz na samym poczatku bawilismy sie (w trojke wraz z przewodnikiem) w poszukiwaczy.... mial on bowiem niesamotity sluch i co krok pokazywal nam jakiejçs niesamowite ptaki, ktore ja znam z zoo lub sklepow zoologicznych. No tak - Marcela obudz sie! one przeciez tu zyja na wolnosci tak jak u nas wrobelki - no coz dlugo to do mnie dochodzilo, ale wreszcie po kilku godzinach marszu lecaca w powietrzu papuga loro (taka zielona, dosc duza) nie wywolywala u mnie takich emocji jak na poczatku. Widzialam cale mnostwo pieknych ptakow, ktorych nazw niestety nie znam (no moze znam jednego: tukan krolewski :)
Moj przewodnik spisal sie na medal, poniewaz pokazywal nam rowniez najrozniejsze drzewa takie jak:
- ceibal, czyli swiete drzewo Majow, ktore ma bardzo smieszne owoce w ksztalcie mango, zas w srodku znajduje sie bawelna, a ktorej wyrabiano stroje. Dodatkowo wierzono, ze drzewo to jest lacznikiem ze swiatem zmarlych (zmarli porozumiewali sie z zyjacymi poprzez korzenie tego drzewa)
- drzewo pieprzu bialego, ale jakies takie dziwne, sama nie wiem czy to z niego produkuje sie przyprawe, ktora my rozumiemy pod pojeciem ¨pieprz bialy¨ - fakt probowalismy lisci i byly ziolowe i dosc pikantne.
- drzewo z ktorego produkuje sie gume do zucia
- drzewo, ktorego liscie uzywa sie do zapazania herbaty przeciwko malarii (bo w regionie w ktorym teraz jestesmy, czyli w el Peten, niby istnieje jakies minimalne zagrozenie malaria - ale naprawde takie malutkie :)

Poza tymi ¨naturalnymi dodatkami¨ mojej dzisiejszej wycieczki, oczywiscie zobaczylam niezliczone ilosci swiatym Majow. Swiatynie te (los templos) wygladaja tak jak w ksiazkach do historii, ktore pamietam jeszcze z czasow podstawowki. Na najuwyzsze z nich mozna wejsc ogromnymi schodami i podziwiec pikny widok na pozostale swiatynie oraz na otaczajaca je zielen dzungli. cos nisamotitego. To o czym nie mialam zas pojecia, to to, ze nistety zaledwie 15 procent z calego Tikal zostalo poddane rekonstrukcji i konserwacji. Tak wiec spacerujac sobie po dzungli, nasz przewodnik niemal nieustannie mowil: ¨teraz po prawej mamy swiatynie... a tam widzimy ogromny plac... a tu po prawej jest rezydencja.... naprawde trzeba miec niezla wyobraznie alby moc sobie to wsyztsko wyobrazic, bowiem calos pokryte jest dzungla i ogromnymi drzewami - jedynie po ksztalcie ¨usypanego¨ masywu mozna sie domyslic, ze przewodnik nie najadl sie grzybkow halucynogennych i mowi prawde :D dodatkowo widac jak korzenie drzew nie bedac w stanie przebic sie przez kamien wystaja ponad ziemie. Niesamowite.
Ciekawa informacja jest ze w Tikal znajdowalo sie 5 boisk do gry w pilke. Zasady gry byly jednak zupelnie rozne od tych ktore my znamy. W ten sposob skladano ofare Bogu - jednak istnieja sporne opinie, co do tego czy w ofierze skladany byl przegrany czy wygrany zawodnik. Choc prawdopodobnie to zwyciezca wygrywal smierc.
Kolejna interesujaca wiadomoscia jest ze w przeciwienstwie do tego co ja myslalam na temat Majow, tutaj ofiary glownie skladane byly ze zwierzat (choc ludzkie serca tez byly mile widziane :) to Aztekowie (lub Majowie z Meksyku, byli bardziej brutalni i to wlasnie oni zrzucali glowy z ogromnych schodow swiatyn - w Tikalu tak nie czyniono)... ach chyba za duzo sie naodladalam filmu Apocalipsa :)

Poza tym, oczywiscie wspielam sie na najwyzsza ze swietyn (ku czci jakiego boga zostala wzniesiona nie pamietam, bo jezyk Maya jest ¨ciut¨skomplikowany ;) u gory jak sie mozecie spodziewac byl przepiekny widok i dodatkowo zrobilo sie bardzo EMOCJONALNIE bo pewnien chlopiec z Kanady ukleknal nagle i oswiadczyl sie swojej dziewczynie, ktora byla w towarzystiwe swoich rodzicow. Przyjela :) Jak sie okazalo wszystko to bylo dla niej wielka niespodzianka, bo szczerze poplakala sie ze szczescia, my bilismy brawo, jakis chlopiec w tle gral na flecie bardzo romantyczna melodie a rodzice ze wzruszeniem popijali szampana. Ach cos za moment! I mi sie udzielily emocje... moze czas na meza? hehe :P
Oj... widzialam rowniez najwieksze mrowisko z mrowkami gigantami do ktorego doprowadzily nas slady ¨odkurzacza¨czyli odkurzonej sciezki pozostawionej przez mrowkojada. I udalo nam sie rowniez zobaczyc taka smieszna kure, ktora znosi niebiesko-seledynowe jajka (jajek oczywiscie nie widzialam - naiwnie uwierzylam mojemu przewodnikowi... ach ta moja naiwnosc :P ale za to owa kura to jakis rzadki gatunek i moj przewodnik stal jak wryty - mowiec jedynie: dwa lata juz jej nie widzialem! Ot szczesciara, no nie?
W busie w drodze powrotnej mialam jednak wielkiego pecha, bo niestety rozumialam o czym rozmawiaja siedzacy obok mnie amerykanscy turysci. Naprawde sama sobie wspolczuje, bo do zbyt inteligentnych nie nalezeli, a ja musialam tak ich sluchac przez ponad godzine.

Flores - dzien 2

Marysi chyba odbilo. Obudzila sie po 4 i juz nie mogla zasnac. Cichaczem opuscila pokoik. Gdy ja sie obudzilam uznalam ze musi byc juz dosc pozno, skoro Marysi juz nie ma, wiec zebralam sie dosc szybko… mieszkamy na 3 pietrze (liczonym po gwatemalsku, czyli nasze 2 :) wiec zeszlam na dol a tam na kanapach siedziala Marysia i rozmawialam sobie z penem kierowca, ktory wczoraj nas przywiozl do Flores (btw. Od razu wiedzialam ze to Niemiec hehehe). Niestety nie posiadam zegarka, wiec nie moglam sprawdzic ktora jest godzina, gdy spytalam Marysie, okazalo sie ze jest 7:15…… bez komentarza – sama nie moge uwierzyc ze zycie tutaj zaczyna sie tak wczesnie (w lokalu, ktory znajduje sie tuz przy naszym hotelu, mozna juz zjesc sniadania od godz. 4:15 rano!!!!)
Flores to miasto rozdzielone woda. Czesc typowo turystyczna polozona jest na wyspie, ktora dawniej byla osada Majow. Tutaj wlasnie znajduja sie hotele, hostele, restauracje, bary, agencje turystyczne, sklepy z pamiatkami itd…. Czyli wszystko pod turystow. Tutaj rowniez mieszkamy my, czyli ja i Marysia. Od tej drugiej czesci miasta oddzieleni jestesmy mostem, ktory namietnie z Marysia przekraczamy w poszukiwaniu tanszego (¨ulicznego¨) jedzenia. Nie wydajemy duzo, ale to tylko dlatego, ze calkiem calkiem idzie nam targowanie sie (szczegolnie tej naszej warszawiance, ktora dobrze wi ile tu co kosztuje) i ogolnie mowiac ¨mamy nosa¨ do zakupow. Apropo tego tematu to nic sie nie zmienilo: nadal myslimy o tym co, kiedy i gdzie zjemy :) to juz takie hobby.
Pogoda we Flores. Upal nie z tej ziemi, ale o dziwo poprzeplatany ulewami: leje jak z cebra. Miejscowi mowia, ze jest ok 40-45 stopni, ale mi jakos nie chce sie w to wierzyc (co najwyzej 35). Noce sa strasznie gorace, ze gdyby nie to, ze nadal dochodzimy do siebie, to pewnie spalybysmy bez nakrycia (no a tak przykrywamy tylko nasze gardla heheheh :) Musimy szybko wrocic do pelni sil, bo juz wkrotce czeka nas wyprawa do El Mirador. Dzis negocjowalysmy cene w roznych agencjach. Jest ona dosc wysoka, ale im wiecej oso buda nam sie zebrac, tym tanszy koszt poniesiemy.El Mirador to wyprawa w prawdziwa dzungle do (ponoc) najwiekszych ruin cywilizacji Majow jaka istniala. Miejsce to zostalo odkryte calkiem niedawno. Byc moze ze wzgledu na cene i czas jaki zajmuje dotarcie do tych swiatyn, nie jest to cel turystyczny numer jeden (dzieki Bogu!!!) no i nie kazdy przecietny turista moze sien a to zdecydowac. Jest to wyprawa 7 dniowa, zaopatrzona w przewodnikow, kucharke, pomocnikow i osiolki. Noclegi sa w dzungli, ale w specjanie przygotowanych namiotach z moskiterami. Podczas wyprawy poza El Mirador, odwiedza sie 3 inne miejsca archeologiczne polozone w poblizu. Obie z Marysia bardzo chcemy tam dojsc i na`prawde wierzymy, ze nasza kondycja nam n a to pozwoli. Zatem dzis od samego rana przygotowalysmy sie do akcji: zwerbowac ludzi, aby sformulowac 8 osobowa grupe (dzieki temu cena bedzie optymalna). Zaraz po sniadaniu ruszylysmy na miasto. Pytalysmy napotkanych turystow, zostawialysmy informacje w agencjach… nawet chcialysmy przygotowac transparent ¨We are going to El Mirador¨. Nie wiem czy nasza akcja poskutkowala, ale znalazly sie 3 chetne osoby, ktore razem z nami sa gotowe wyruszyc w piatek. Hura! Jeszcze tylko 3 osoby… i bedzie super.

poniedziałek, 16 marca 2009

Semuc Champey - Flores

Dojechalysmy szczesliwie do Flores (to bylo jakies 9 godzin drogi!!!).
Wreszcie jestesmy w swiecie MAJOW:) jupi!!!!!!


Teraz zas mocno glowkujemy :)
musimy przygotowac cala nasza podroz do El Mirador.

niedziela, 15 marca 2009

Semuc Champey (Casa el Zapote) dzien 3

Dzis dzieki Alicji M. pachne truskawkowo... hehe wreszcie sie umyslam! jupi! Po takiej ilosci kremow do opalania i roznych rozpylaczy przeciw komarom, kapiel jest naprawde czynnoscia, ktora docenia sie duzo bardziej niz wczesniej... nawet jesli odbywa sie ona w zimnej wodzie.
Poza tym, sama siebie zlapalam na pewnej czynnosci, ktora robie ostatnio non stop. Otoz za kazdym razem jak wchodze do toalety, prysznica, pokoju... itd. robie dokladne rozpoznanie: scian, sufitu i podlogi... :) hehehe to juz niemal taki TIK. Sprawdzam czy na okolo nie ma niczego niepokojacego. Gwatemalczycy by sie pewnie niezle ze mnie smiali... no ale jakos tak nie potrafie inaczej.

Chlopcy ktorzy pracuja w Casa el Zapote, gdzie obecnie zyjemy juz chyba wiedza... ze te tutaj obecne POLKI to jedza duzo... wczesniej bowiem musialysmy zawsze prosic o wiecej: miodu, tostow... itd dzis jednak wszystkiego dostalysmy duuuuzo, wiec bylysmy bardzo zadowolone z naszego sniadanka.
Ewa juz sie spakowala, dzis bowiem nas opuszcza. Ona jedzie do Meksyku, a my razem z Marysia ruszamy dalej na Peten, czyli na polnoc Gwatemali. My jednak spedzimy w Semuc jeszcze dzisiejsza noc, bowiem ruszamy jutro z rana (z Semuc Champey do Flores).
Aby nacieszyc sie jeszcze obecnoscia ¨Trzech Gracji¨ (jak to mowi Marysi tatus:) poszalalysmy rano z wraz z dziecmi z sasiedniego domu. Jest ich chyba dziesiecioro. Sa bardzo radosne i uwielbiaja jak im sie robi zdjecia, bowiem potem moga sie zobaczyc i wlasnie to sprawia im ogromna radosc. Gralysmy z nimi w pilke, ganialysmy sie i nawet tancowalysmy.... hehe w dodatku kazda z nas miala swojego ¨malego mezczyzne¨ jako partnera do tanca - ot takie poranne wygibasy.
Biedne sa tutaj indianskie dzieci... chcialo by sie im wszystkim tu pomoc, jednak nie wydaje mi sie zeby najlepsza metoda bylo rozdawianie pieniadzy jak to robia niektorzy bogaci turysci, bo to powoduje przeciwny efekt, wowczas niektore dzieci same ida na ulice i kreca sie wokol turystow proszac ich o pieniadze. A tak byc nie powinno. Brakuje przede wszystkim edukacji. Dzieci te od najmlodszych lat pracuja... a przeciez ktos musi prowadzic ten kraj do rozwoju.
Dzieci naszych sasiadow nie prosza nas o pieniadze. Cale szczescie nadal wiekszosc maluchow bawi sie tak jak ich rowiesnicy w innych krajach. Byc moze ich dziecinstwo nie przypomina tego co my przezylismy no ale to nadal jest dziecinstwo.
Bardzo interesujace jest to, ze nie wszyscy tu mowia po hiszpansku. Nie mialam o tym pojecia. Mieszkancy Gwatemali to bowiem potomkowie Majow, a wiec istnieje mnostwo dialektow, ktorymi oni sie posluguja i czasem zdaza sie ze nie znaja hiszpanskiego. To bardzo ciekawe. Na przyklad wsrod dzieci naszych sasiadow chyba tylko najstarsi chlopcy rozumieja jak cos mowie.

Semuc Champey (Casa el Zapote) dzien 2

Oj ten dzien z pewnoscia nalezy zapamietac!!!!
Myslalam ze te przepiekne zjawiska przyrody, ktore widzielismy w El Boceron i El Paraiso to absolutny cud natury... no ale wodospady w Semuc Champey, w ktorych kapalysmy sie dzisiaj... to po prostu.... raj dla duszy!
Aby tam dotrzec sprytnie razem z Ewunia podpielysmy sie pod inna grupe - wszystko dzieki wlascicielowi Casa el Zapote. Leonel, jest wspolwlascicielem firmy turystycznej i dodatkwo ma tutaj mnostwo kontaktow. Dzieki temu wcisnal nas w jedna z grup turystycznych jadacych do Semuc Champey. My mieszkamy ok 2 km od tych slynnych wodospadow i tarasow wodnych w parku narodowym Semuc Champey.
Poczatkowo obie zarzekalysmy sie ze nie wchodzimy do wody... bo przeciez jestesmy przeziebione. Jednak upal i ten widok przepieknie lazurowej wody sprawil ze nie moglysmy sie powstrzymac. No wiec na poczatku obie mowilysmy: ja sie zamocze tylko do pasa... potem gdy grupa wraz z przewodnikiem szla dalej... no dobra wskakuje ale glowy nie bede moczyla, az wreszcie przyszedl test na nasza silna wole: przewodnik przygotowal drabinke po ktorej mielismy zejsc do jaskini, w ktorej bylo przepieknie (stalaktyty, po ktorych kapala potwornie zimna woda) no i dalej zejscie jeszcze nizej, polaczone z elementami wspinaczki - cos fantastycznego. kolejnym krokiem gdy opuscilismy jaskinie, byl skok ze stromej skaly po ktorej dodatkowo splywal wodospad do wody z dosc silnym nuretm wody.... no i to wlasnie byl ten nasz test na silna wole:
Marcelka do Ewy:
- kurcze, ja chce tam skoczyc
Ewa do Marcelki:
- no ja tez mam wielka ochote... idziemy?
No i przegralysmy nasz test, ale bylo warto! To bylo niesamowite!

Potem wspinalysmy sie na punkt widokowy z ktorego mozna bylo zobaczys a lotu ptaka wszystkie te tarasy wodne, ktore przed chwila ¨zaliczylysmy¨z pieknie niebiesko-turkusowa woda, a wszystko to otoczone kanionem z gestym lesem deszczowym na wzgorzach.
Nastepnie zdecydowalysmy sie odlaczyc juz od grupy i wrocic do doku, wiec nasz przewodnik - Miguel - poszedl z nami. Po drodze opowiadal nam rozne ¨ciekawoski¨:) o jego spotkaniach z tutejszymi wezami, udzielal nam pewnych wskazowek: co zrobic gdy spotkamy Barbe Maria, czyli powszechnego tu weza.... bylo zabawnie i cale szczescie nie doswiadczylysmy osobistego spotkania z ta pania.

Moze innym razem... i wowczas mam nadzieje ze ona skreci w prawo (co wg przyslowia oznacza ze juz wiecej sie jej nie zobaczy)
buziaki!

piątek, 13 marca 2009

Semuc Champey (Casa el Zapote) dzien 1

Wlasnie doczlapalysmy sie do internetu (ktory jest w Lanquin)... z naszego buszu w ktorym mieszkamy, czyli w Casa el Zapote. Wszystkie trzy jestesmy padniete... w dodatku solidarnie jestesmy troszke przeziebione - czyli kaszlemy na zmiane :) no wiec droga ta nie byla dla nas az tak latwiutka - a to silnie prazace slonce wcale nam nie pomagalo... no wiec zajela nam ok 2 h (co oznacza dosc marny czas hehehe ale co tam).
Jest bardzo goraco! Ale jednoczesnie pieknie. Wlasnie pokonujac nasza droge mijalysmy piekne widoki na ciagnace sie w oddali wzgorza oraz plantacje kawy, ktora tak ladnie pachnie.
Dziesiejsza noc, nie nalezala do najprzyjemniejszych, meczyly nas bowiem: rozmowy prowadzone na bardzo wysokim poziomie intelektualnym naszych sasiadow (Brasil, Brasil and Portugal.... :) glownie Ewa cierpiala z tego powodu, mnie zas wybila nieco z rownowagi psychicznej wiadomosc o skorpionach, no a dodatkowo cala nasza trojca smarka, kicha i kaszle, ale cale szczescie nie tracimy poczucia humoru.
Dzisiejsze sniadanko bylo naprawde smaczne; panqueques (grubsze nalesniki), jajecznica, owoce i herbata. W dodatku to jesc sniadanie na tarasie, w tak piekna pogode i wsrod tak ladnej przyrody na okolo - bezcenne.
Bylysmy z Ewcia w bardzo znanej jaskini w okolicach Lanquin. Marysia nie poszla z nami bo.... juz tam byla. Jaskinia jest pieknie polozona: obok ze skal wyplywa rzeka, ktora rozlewa sie tworzac maly zalew o przepieknym kolorze turkusu... woda jak z blekitnej laguny :) niesamowite. Obok znajdujemy schodki prowadzace do wejscia do jaskini. Pan, ktory sprzedawal nam bilety wstepu do jaskini (30Q) powiedzial nam zebysmy od momentu wejscia po 30 minutach zawrocily, bo dalej bez swiatelek na glowach (badz lateçarek, ktorych nie mialysmy) nie damy rady. Jaskinia ona ogromna i naprawde przepiekna. Tym bardziej nam sie bylysmy ABSOLUTNIE same... czyli cisza i spokoj, tylko odglosy kapiacej wody i swiatlo lampek rozwieszonych wzdluz szlaku, ktorym mialysmy isc. Poczatkowo szlo nam calkiem dobrze, ale potem coraz bardziej z Ewunia slizgalysmy sie po stopniach skalnych i musialysmy uwazac. Dodatkowo wszytsko sie kleilo i.... my sie kleilysmy :) hehehe im bardziej w glab tym wiecej wilgoci. Zawrocilysmy nieco wczesniej niz powinnysmy, bo nasze stopy juz calkowicie slizgaly sie niemal po wszystkim. Mimo to naprawde jaskinia byla przepiekna i nawet nie sadzilam ze moze byc tak ogromna. Miejscowi mowia ze nie ma ona konca.
Potem czekalysmy na naszych miejscowych chlopcow z naszego hostelu, ktorzy mieli nas podrzucic do domu. Spozniali sie troche... hehe ale przyjechali!

czwartek, 12 marca 2009

El Estor - Cohebon - Lanquin - Semuc Champey

Dzis opuszczamy El Estor i udajemy sie w dosc dluga trase, droga ktora nie jest moze najlepszej jakosci, no ale za to na pewno dostarczy nam jakis wrazen. Semuc Champey, czyli rezerwat przyrody to ponoc niezwykle miejsce, minusem jednak z pewnoscia bedzie brak kontaktu z internetem przez jakis czas. W kazdym badz razie nerwy sa nie potrzebne bo okolica spokojna i pelna milych, zyczliwych ludzi. Buziaki!
Podroz byla ok. Te cale 6-7 godzin minelo nam dosc szybko. Najpierw trasa:
El Estor - Cohebon; (75Q, potwornie zdzieraja z turystow, pierwszy raz zdazylo sie nam zaplacic ok 105% ceny jaka placa lokalni... czyli 35Q, to niesprawiedliwe i wyjasnialysmy to z panami, jednak duzo nam sie nie udalo wskorac, jedynie oddali nam 50Q co z kolei wystarczylo nam na dalsza czesc podrozy) byc moze droga to nie nalezy do najczesciej uczeszczanych, a wiec jest to normalna kamienno-zwirowa droga. bez asfaltu, pobocza i takich tam udogodnien, no ale nalezy docenic ze wogole ona jest!!! i my to doceniamy :) hehehe trzeslo nami na wszystkie strony, kurzylo sie potwornie(!!!), a wiec pod koniec bylysmy jakos tak bardzo mocno opalone... hehe pocztakowo spiewalysmy piosenki, potem moglysmy sie nacieszyc pieknymi widokami - jechalysmy bowiem w gorach, serpentynami z urwistymi zboczami... a w oddali byly wzgorza -piekne i gesto porosniete najrozniejszymy (dla mnie dziwnymi) drzewami.
Przesiadlysmy sie w Cohebon i pojechalysmy do Lanquin... ta trasa byla chyba najmniej wygodna hehehehehehehhe.... biedna Marysia!!! biedna Ewa!!! nie az tak biedna jak one dwie Marcelka!!!
Dotarlysmy. Zamieszkalysmy w Casa de Zapote, gdzie juz wczesniej (dwa lata temu) mieszkala Marysia. Mysle, ze fajnie wrocic do tego samego miejsca po takim czasie, tym bardziej, ze jej sie tu tak bardzo podobalo!!! W dodatku bardzo milym zaskoczeniem bylo to iz pracownicy ja zapamietali... przeciez oni maja tam tylu podroznikow, turystow przewijajacych sie w ciagu miesiaca, a co dopiero w przeciagu 2 lat - a jednak zapemietali nasza Marysienke!!! :) ps. hehe "to ta co weszła do jaskini" :P

środa, 11 marca 2009

El Estor

Jestesmy w El Estor, miasteczku tuz przy samym jezieorze Lago Izabal. Poranek zaczelysmy dosc spokojnie, a wrecz lekko leniwo - to juz zaczyna byc norma ze wstajemy tu tak wczesnie. Osobiscie nie wyobrazam sobie zebym miala sie budzic o 7 - 8 rano w Barcelonie - to absolunie niemozliwe! Tutaj zas czas plynie inaczej... no wiec wstajemy bardzo wczesnie. Mieszkamy w hostelu (wytargowane przez Marysie 30Q) tuz obok glownego placu, doslownie kilka metrow od miejsca w ktory wysadzil nas pan kierowca z Rio Dulce. Tylko co zdazylysmy wyjac plecaki, usiasc (... hehehe i wzbudzic od poczatku nie male zainteresowanie tutajszych), nasz TROL ZWIADOWCA Marysia ruszyla na zwiady w poszukiwaniu noclegu, no i chwile pozniej bylysmy juz w 3 osobowym pokoiku w hostelu tuz obok. Hostel nazywa sie Santa Clara i jest prowadzony przez bardzo milego pana - ow pan zna angielski, bowiem przez 2,5 roku prowadzil jakies interesy w Kanadzie. Nasz pokoik tym razem jest naprawde przywoity, a wrecz powiedzialabym, ze ladny! Dodatkowo nie ma absolutnie zadnych szans zeby ktokolwiek chcial sie do niego dostac, podczas gdy my spimy.... bowiem :) lozko sie nie miesci i w ten sposob skutecznie blokuje drzwi :) ot taki nowy patent!

Tak jak pisalam juz na poczatku, poranek spokojny: ja baaardzo wyspana po nocy na tak mieciutkim lozku, Marysia z krzepa zabrala sie za pranie :)
Ruszylysmy na rynek, gdzie kupilysmy rozne owoce. Moje lowy tym razem nie byly zbyt udane: niesmaczne mango i niedobry juz ananas... no coz dobrze chociaz ze banany byly mniam mniam!!!
Rynek ten podobnie jak te ktore juz widzialam wczesniej, poza tym ze wypelniony jest owocami, jedzeniem, odzieza... nie sposob nie zauwazych na nim bardzo biednych dzieci, ktore czesto juz pracuja pomagajac rodzica, sporo rowniez biednych, wychudzonych psow. Dla nas ktorzy tu przyjezdzamy wszytsko jest tak bardzo tanie... ale nie dla nich. Wystarczy wspomniec ze nasza kolaca w Fince Tatin, ktora kosztowala 50Q, to miesieczny koszt utrzymania ucznia w jednej ze szkol, prowadzonej przez tutejsze stowarzyszenie. To wlasnie ten kontrast.
Z tego co narazie obserwuje, sytuacja w tutejszym miasteczku El Estor i tak jest inna, niz ta ktora moglam zobaczyc w Livingstone. El Estor jest bogatszy. Miasto jest zadbane, ludzie jakos lepiej wygladaja, jezdza lepszymi samochodami. Jak narazie nie wiemy czemu tak jest. Jedna z hipotez jest taka, ze to dzieki kopalni niklu, ktora znajduje sie w poblizu. Nikiel bowiem ekspotruja do USA. Byc moze to dlatego miasto to wyglada nieco inaczej (ma np. ladna, nowa promenade przy jeziorze, odmalowana szkole, szerokie ulice (ulice asfaltowe!!!).
Ogromna zaleta El Estor jest to, ze tutejsi mieszkacy nie sa jeszcze przyzwyczajeni do turystow, a wiec gdziekolwiek sie nie ruszymy, wszyscy nas obserwuja... i jest to bardzo pozytywne, bowiem sie do nas usmiechaja, witaja sie z nami i sa dla nas naprawde bardzo sympatyczni. Szczerze nam pomagaja, a nie tak jak w typowo turystycznych miejscach: pomoc i serdecznosc jest za pieniadze. Tutaj ta pomoc jest szczera. To nam sie chyba najbardziej podoba.
No a dodatkowo przepiekna natura! Otoz dzis odwiedzilysmy dwa przepiekne miejsca. Zrobilysmy sobie dwie wycieczki poza miasto.
El Boceron... istny raj na ziemi! raj ten zaczyna sie w miejscu gdzie mala rzeczka wplywa do ogromnego kanionu naturalnie wyrzlobionego w skale, ktory u gory pokrywa gesty las. Wplynelismy tam malutkim drewniana kajako-lodka (tzw. el cayuco). Od razu poczulam sie taka malutka wobec tego ogromu tak pieknej przyrody. To bylo naprawde niesamowite, woda w rzecze byla czysciutka, a docierajace tu promienie slonca odbijaly sie w niej i mienily sie swymi promyczkami na skalach... wygladalo to zatem jakby same skaly sie blyszczaly. Cos pieknego... pura naturaleza (prawdziwa przyroda). Pan Gwatemalczyk wysadzil nas z cayuko i zostawil nas tam na pastwe losu, obiecujac nam: wroce po was za godzine (hehehehe aj pisze to tak dla dodania troche emocji.. tak naprawde to byla nasza decyzja i nie bylo w tym absolutnie nic strasznego). Bylysmy wiec same w tym przecudnym miejscu. W oddali zobaczylysmy troche slonka wiec postanowilysmy tak poplynac. aby jednak tam dotrzec troszke musialysmy sie nameczyc, bowiem plynelysmy pod prąd, a w pewnym momencie byl on bardzo sily, dodatkowo w wodzie bylo mnostwo kamieni i skal. Ow sloneczko udalo sie jednak zdobyc, pokonujac ten najtrudniejszy odcinek metoda zaby :) skoki i lapanie sie kamieni poskutkowalo. Warto bylo tu doplynac... czulam sie jakbym byla w samym sercu przyrody - to naprawde niesamowite uczucie patrzec na ta wszedzie otaczajaca cie zielen, silny nurt rzeki i ogromne, ciagnace sie niemal do nieba skaly, przez ktore gdzie nie gdzie jakims cudem przeswituje slonce.
Powrot byl jak to zwykle bywa latwiejszy. Pan Gwatemalczyk to dobry pan, a wiec oczywiscie po nas przyplynal z lekkim gwatemalskim opóźnieniem :)

Na tym jednak raju, nasz dzisiejszy dzien sie nie skonczyl... bowiem udalysmy sie do raju po raz drugi... nie spodziewalysmy sie ze tak piekne miejsca sa tutaj tak latwo dostepne. Pojechalysmy bowiem do El Paraiso (tlumaczac doslownie: raj), miejsce to znane z goracych wodospadow naprawde zrobilo na nas ogromne wrazenie. To naprawde bardzo goraca woda, ktora wyplywa ze skaly, tworzac przepiekny mieniacy sie kolorami zieleni i turkusu wodospad. Mozna podplynac bardzo blisko i nacieszyc sie do woli goraca woda... ale uwaga! to uzaleznia - juz po 10 minutach wcale nie masz ochoty aby opuscic to miejsce... tak tez bylo z nami!
Potem w mysl zasady: ¨mowisz i masz¨, pomyslalysmy ze fajnie bylo by abysmy teraz jakos wrocily do naszego miasteczka, czyli przydalby sie jakis transport. Mialysmy na mysli autobus, no ale tak jakos wyszlo ze zatrzymalysmy stopa wiec nawet jeszcze milej sie nam podrozowalo z panami ze stolicy (Jose Luis i Hector). Marysia z przodu, a my obie z Ewunią "na pace". Myślę, ze dodałyśmy tym panom nieco rozrywki, jako ze jadac w daleką drogę ze stolicy nikt im nie spiewal/fałszował po drodze tak dobrze jak my :)

wtorek, 10 marca 2009

Finka Tatin - Rio Dulce - El Estor

opuszczamy Finke Tatin, jakos nie bardzo zagrzalysmy tu swoje miejsce, pomimo tego ze jest przepieknie polozona i naprawde sprawia bardzo ladne wrazenia estetyczne - szczegolnie po naszym Livingstone. jednak jest tu drogo i troche chyba to nie za bardzo nam sie spodobalo, a wiec szybka decyzja: wyjezdzamy z rana. Zaraz po sniadaniu poplynelysmy lodzia po rzece Rio Dulce do miasta o tej samej nazwie.
W Rio Dulce, dziewczynki bardzo stesknily sie za komputerem, a wiec spedzilysmy troche w kafejce :)
Potem zas zostawilismy wszystkie rzeczy u pani w kafejce i ruszylysmy w wycieczke na pobliski zamek Castillo de San Felipe, zamek ktory bronil jeziora Lago Izabal przez grabierzami piratow z Morza Karaibskiego. Trafila nam sie bardzo mila pani przewodnik, taka malutka, szczerze usmiechnieta. Szkoda tylko ze my nie bardzo potrafilysmy sie zachowac, mowiac: ¨oj jaki malutki ten zameczek¨.... nie wiedzialysmy bowiem, ze to jedyny zamek jaki znajduje sie w Gwatelami i oni (tak sie domyslamy) sa z niego bardzo dumni... :) to zrozumiale.
Fakt faktem jest on malutki... no ale trzeba przyznac, ze uroczy. Mimo iz wiezyczki sa male, jest ich calkiem sporo... no a nam przyszlo je wszystkie zwiedzac, a wiec... wymyslalysmy sobie rozne glupkowate historyjki zeby jakos urozmaicic sobie czas.
Potem busem wrocilysmy do Rio Dulce a stamtad po odebraniu bagazy ruszylysmy do El Estor, tam bowiem mielismy nocowac.

Livingstone - Finka tatin

Byłyśmy na imprezce na plazy w Livingstone. Myślę, ze impreza ta zasługuje na przynajmniej ktorkie opisanie jaj na blogu, bowiem, wywarła na nas nie małe wrazenie :) hehe

zacznijmy od tego ze byla ona w stylu "reggeton"... byc moze co niektorym to jedno zdanie wystarczyloby zeby wiedziec o co chodzi, my jednak nie zdawalysmy sobie sprawy z tego jak sie do tego tanczy :) hehe szybko jednak pojęłyśmy zasady i to wcale nie dlatego, ze jestesmy tak bystre (przykro mi, tym razem nie dlatego:) lecz ten taniec jest po prostu tak banalny, ze kazdy moze go tanczyc. Krotko mowiac: chodzi o sex w tancu. Tyle. Taka niby zbiorowa orgia... i wsrod tego wszystkiego my: 3 gringos tanczace normalnie. To bylo naprawde zabawnie. Ogromnym plusem tego nowego tanca, jest ze nie wymaga on duzo miejsca (hehehehehe sciana wystarczy :))))) heheh) i dlatego MY mialysmy wystarczajaco parkietu aby do woli sie wyskakać i pokrecić bioderkami. Na tą dyskotekę przychodza głównie Garifunas, czyli czarnoskórzy, Indigenas raczej sie nie pojawiają.
ot takia scenka mi sie przypomniala: my z Marysią wychodzimy na zewnątrz zaczerpnąć świezego powietrza, ciesząc się widokiem palm i morza karaibskiego nocą, a tymczasem Ewa mówi do nas: - hej, przeciez, oni tam sikają!!! okazało się, ze stojący obok nas męzczyźni zajeci byli czymś nieco innym niz my... czyli oni nie podziwiali widoku na morze :P
hehehe uciekłysmy jak poparzone :D
Rano, w ostatni nasz dzien w Livingstone zwlekłam sie jako pierwsza (hehe to dopiero osiągniecie wyprzedzic Marysię! Ci co ją znają wiedzą o czy mówię :) hehe) i zimnym prysznicem energicznie zaczęłam dzien. Ruszylysmy na poszukiwanie jakiegos jedzenia, bo wkrotce miala po nas przypłynąć łódka.
Po kilku dniach spędzonych w Livingstone, przyszedł czas na spakowanie plecaków. Udawałyśmy się bowiem do Finki Tatin. Wiedzę o tym miejscu mialysmy z ulotek i z naszego przewodnika Lonley Planet, który to zachwialał to miejsce jako hostel w dzungli, do ktorego mozna dotrzec jedynie łódką... brzmiało ciekawie, dlatego tez zdecydowałyśmy się spedzić tam kilka dni. Miejsce to miało być nasza "bazą wypadową" w penetracji sąsiednich ładnie połozonych miejsc. Chcąc tam dotrzeć, musieliśmy do nich zadzwonić aby wysłali po nas do Livingstone swoją łódkę. Droga wodna z Livingstone do Finki Tatin, było naprawdę śliczna... wiele ptaków i imponująca pionowa ściana drzew tworzące koryto rzeki, którą płynęliśmy.
Na miejscu wszystko było bardzo ładnie przygotowane pod turystów: hamaki, bujawki, gry itd. i połozone wsród pięknej przyrody. Jednak samo miejsce nie bardzo przypadlo nam do gustu... mieli monopol, wkolo bowiem byla jedynie dzungla/las deszczowy....mogli zatem dyktowac ceny i dalo sie odczuc, ze to wszystko tak naprawdę ma po prostu zarabiać pieniądze. A to bardzo nieładnie!!!!
Zdecydowanie jednak warto bylo odwiedzic to miejsce, chociazby po to aby... odwiedzic pobliską, polożoną w dzungli szkołę (projekt wolontariuszy z pewnej organizacji non-profit). Wycieczka do tej szkoły byla naprawdę interesująca. Dodatkowo abysmy nie zabładzili, przydzielona nam prywatnego przewodnika - Russell'a. Był on naprawdę interesującym osobnikiem i miał naprawdę dobry węch :)
Mozecie sobie wyobrazic moje zdzwienie gdy dziewczyna, ktora tam pracuje krzyknęła: Russell, a gdy pojawił sie przed nami ów piesek, powiedziała: "on was zaprowadzi". Niecodzienna to sytuacja. Piesek spisal się jednak na medal... tzn... na pyszną miske jedzenia. bowiem na kazdym rozwidleniu dróg czekał na nas oraz co jakiś czas sprawdzał czy za nim idziemy.
Droga, ktorą nas prowadził, była bardzo malownicza i zanim dotarłyśmy do szkoły musialyśmy m.in. przejść po kamieniach przez strumyk :) ladnie tam bylo!
Szkoła były większa niz się spodziewałam, Lekcje odbywały sie w osobnych budynkach: każdy okrągły, częsciowo na świezym powietrzu, z dachem uplecionym z liści palmy. Była to szkoła prywatna prowadzona przez ogranizację pozarządową, zatem nie miała zadnej dotacji ze strony panstwa (byc moze w przyszlosci sie to zmieni, bo wlansie sie o nia ubiegają). Szkola jak narazie utrzymuje sie z pomocy humanitarnej (jest wspierana glownie przez ogranizacje chrzescijanskie), oraz jest płatna.... ale dla tych ktorych stac aby zaplacic miesiacznie 50 Q (5 euro). Bardzo spodobal mi sie pomysl "platnosci w naturze", czyli jesli jakiejs rodziny nie stac na oplacenie dziecku szkoly, moze zapłacić w plonach, bądź dziecko gdy nia ma zajęć moze odpracować swoje czesne (sprzatając, gotując lub pracowac przy artesanii-sztuce ludowej). Spotkałyśmy tam bardzo ciekawego 23-letniego Amerykanina, który pracuje tam jako wolontariusz. Mowił bardzo dobrze po hiszpansku i o dziwo nie miał amerykanskiego akcentu! Opowiadając nam o projekcie, bardzo mnie nim zainteresowal... ?? hm?? może kiedyś... kto wie...
Po powrocie ze szkoły nadal miałyśmy siły aby "zwojować świat" (hehe no może bez przesady!!) Udałyśmy sie zatem na kajaki... i popłynęłyśmy do gorących źródeł (las aguas calientes)... ktore nie były zadna rewelacja i w dodaktu śmierdziały zepsutym jajkiem.
Nieco później zgodnie zdecydowałyśmy, ze nie zostaniemy w Fince Tatin kolejnego dnia, bo po prostu nie jest to to czego się spodziewałyśmy po tym miejscu. Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, ze jutro rano wyjezdzamy!! :)

sobota, 7 marca 2009

Livingstone


No wiec nadal jestesmy w Livingstone. Chyba mam sie tu spodobalo ludzie sa sympatyczni i czujemy sie tu coraz swobodniej. Tak naprawde to dostrzegam jeden konkretny powod dla ktorego nam sie tak podoba: JEDZENIE. Ostanio zauwazylysmy ze wszystko koncentruja sie wokol jedzenia. Czyli najczesciej rozmawiamy o tym gdzie dzis zjemy, co dzis zjemy, kiedy cos gdzies zjemy lub co dobrego zjadlysmy i na co mamy ochote zeby zjesc :) to naprawde smieszne! Juz wczoraj mialysmy zaplanowane dokladnie 3 posilki dziennie na 2 nastepne dni!!!!!!
hehehehe... chyba naprawde bedzie tak jak mowi Marysia ze po tych dniach w Livingstone nie wpuszcza nas na lodke....

Dzis obudzilysmy sie (same!) o 5:30 rano. Chcialysmy zobaczyc wschod slonca na plazy. Sama sie dziwie, ze wstajemy tak wczesnie - ale jak to stwierdzila Ewa: to pewnie dlatego zebysmy mogly wiecej jesc heheheh :) bo wtedy mozemy sobie pozwolic na az 2 sniadania.
Owszem poszlysmy na wschod slonca, ale jak nam powiedzial pan w porcie - spoznilysmy sie, no coz slonce wstaje wczesniej. Zatem byla 6 rano, a my bylysmy juz na nogach. Pani w porcie miala juz otwarty "interes¨ i dzieki temu moglysmy kupic: nasza poranna kawe z mlekiem. Poszlysmy szukac czegos do jedzenia i przypomnialo nam sie ze moze juz Nasz Pan Ricardo u ktorego mieszkamy juz otworzyl swoja ¨restauracje¨wiec udalysmy sie do domu - bo nasz dom to jego restauracja. Pan strasznie sie ucieszyl ze chcemy u niego zjesc... chyba naprawde gotowanie sprawia mu ogromna radosc, a w dodatku Pan juz wie ze my nie jestesmy z tych bogatych turystow, tylko z tych oszczednych wiec juz nas nie probuje ¨wyskubać z pieniedzy¨i oferuje nam naprawde dobre ceny ze jedzonko... a gotuje niesamowicie dobrze. Przygotowal nam zatem sniadanie chapin, czyli: czarna fasolka (frijoles), jajeczniczka, smazone banany i podsmazany ryz - jakie to bylo pyszne!!!!
Po takim sniadaniu to naprawde mozna pieknie zaczac dzien.
Ruszylysmy na plaze i spacerujac wybrzezem chcialysmy dotrzec do ¨siete altares¨czyli do naturalnych pieknie polozonych wodospadow. Okolo godzina drogi plaza byla baaardzo przyjemna.... ciepla woda w morzu, piekne palmy, mostek wiszacy, ciekawe domki, mili ludzie, ktorych mijalismy po drodze ¨buenos dias¨. Szkoda tylko, ze plaze sa potwornie brudne - pelne smieci... a moglyby byc tak ladne!
Pokapalysmy sie w ¨Siete Alteres¨, pochodzilysmy po wyrzezbionych naturalnie przez wode kamieniach. Naprawde ladne miejsce. W drodze powrotnej musialysmy cos zjesc (jakby to bylo inaczej). Tym razem siedzialysmy sobie jak posh dziewczynki na świezym powietrzu, otoczone pieknym krajobrazem. Wiatr wial tak mocno ze zwiewal nam salatke z widelcow :)
wzielysmy taksowke do domu a pan taksowkaz byl tak mily, ze specjalnie zmienil trase zeby nam pokazac cos ciekawego - bardzo ladny widok na Livingstone.
Potem, ze wzgledu na wczesniejsze perypetie o ktorych nie pisalam, musialam pilnie jechac ladzia z powrotem do Puerto Barios, ale tylko w ta i z powrotem (50Q i 30Q), bowiem w autobusie ktorym przyjechalysmy kilka dni temu zostawilam moj notes no i cale szczescie znalazl sie (uczciwi ludzie!!!) wiec musialam jechac ladzia pol godziny w jedna strone zeby go odebrac i po chwili wrocic. Myslalam ze nie przezyje tej podrozy, bowiem morze bylo wzburzone - chlapalo na wszystkie strony itd... no ale dalismy rade. Z poworotem bylo juz duzo lepiej, w dodatku poznalam sympatyczne starsze malzenstwo Garifunow (czyli ta ludnosc murzynska zyjaca w naszym Livingstone), pogadalismy dosc sporo po hiszpansku, zas oni miedzy soba mowia w jezyku garifuna... ot taka ciekawostka. Faktycznie to Livingstone jest inne... dzis wreszcie sprobowalysmy tapado (60Q), czyli typowe danie Garifunow. Czyli: zupa z cala ryba w srodku, mnostwem owocow morza, mlekiem kokosowym, bananami i curry.... calkiem smaczne, choc chyba nie bede teraz o tym pisala, bo danie zdecydowanie bylo za duze i po prostu sie przejadlam.
Zaraz uderzamy na imprezke w rytmie reggae.. bo tutaj wlasnie takie klimaty panuja... wielu chce tu byc rasta a czasem rasta-gangsta.

ps. karaluchy w zasadzie mieszkaja z Marysia a nie z nami... sa bowiem w jej czesci pokoju :P
Buziaki


piątek, 6 marca 2009

Antiqua - Puerto Barios - Livingstone

Wczoraj caly dzien spedzilysmy w podrozy. Najpierw autobusem ¨chicenbusem¨ (to taki stary, popularny amerykanski autobus wozacy w Stanach dzieci do szkoly) z Antigua do Guatemala Ciudad (8Q) i potem przesiadlysmy sie na lepszy bus do Puerto Barios (60Q). Zalezalo nam na jak najszybszym przedostaniu sie z Puerto Barios do Livingstone, a jedyna droga oprowadzila przez rzeke, a w zasadzie juz przez jej ujscie do morza Karaibskiego. Trase te przeplynelysmy szybka lodzia z Puerto Barios do Livingstone (30 Q). Pol godziny podskakiwalysmy na lódce wsrod pieknego krajobrazu... co niektorzy mysleli o marchewkach :) hehe.
Udalo sie. No wiec jestesmy na Karaibach. Od razu czuc roznice w klimacie: czyli jest goraco zarowno w dzien jak i w nocy. Po krotkich poszukiwaniach znalazlysmy najtanszy hostel ¨el Viajero¨ za jedyne 25 Q - karaluchy gratis :) hostel ma jednak ogromny plus: jest w samym centrum no i dodakowo przy samiutkim morzu-rzece, wiec zasypiamy z odglosami szumiacych fal, i dodatkowo mamy ciekawa altanke przy samej wodzie. Minusow moze byloby nieco wiecej hehe :) ale niewazne.... to przeciez ze toaleta jest tak mala, ze trzeba zalatwiac swoje potrzeby przy otwartych drzwiach bo sie nie miescimy to juz malo istotny element. Uwazam ze nasz hostel ¨daje rade¨ i jest bardzo "pro-integracyjny".
Livingstone to inna Gwatemala. Wiekszosc ludnosci stanowia tu bowiem Grifuna - potomkowie niewolnikow sprowadzanych z Afryki. No wiec mamy tu baaaardzo duzo czekoladek... jest goraco i -jak dla mnie-bardzo egzotycznie. Jesli chodzi o jedzenie to najlatwiej tu o kokosy i rybe. Dzis probowalysmy roznych przysmakow, a wkrotce sprobujemy slynne danie: rice and beans.... czyli ryz, czarna fasolka, mleko kokosowe... i cos jeszcze czego nie pamietam.
Wstalysmy bardzo wczesnie - a moze lepiej powiedziec ze obudzilysmy sie rowno z Marysia :) czyli o 7 rano. Udalysmy sie na spacer, wypytujac przydrozne panie o ceny sprzedawanych przez nie przysmakow, no i trafilysmy na pewna sympatyczna pania, ktora na uliczce przygotowywala cieple, swiezo usmazone tortille z normalnej maki z czarna, zmielona fasolka i serem (czyli: tortilla con frijoles y queso). To bylo dobre! Milo sie z nia rozmawialo. Potem zas naszym kolejnym ¨przystankiem¨ w spacerze byl dom, a raczej drewniana chatka penwego staruszka, ktory gral na pianinie i wlasnie ta melodia nas do niego zwabila: początkowo tanczylysmy sobie na ulicy a potem weszlysmy do jego chatki gdzie poznalysmy takze jego chora, jezdzaca na wozku zone. Ten pan, mimo iz nie mial mozliwosci skonczenia zadnej szkoly, wiedzial naprawde duzo o Polsce... i to nie tylko gdzie jest (choc tutaj i to uwazalabym za sukces) on wiedzial baaaaardzo duzo: tzn o histori, wojnie, granicach powojennych... i nawet ku mojemu zaskoczeniu znal nazwisko generala Bora-Komorowskiego.... wyobrazacie sobie to????

Plany na dzis (o ile mozna wogole powiedziec ze MY mamy jakiekolwiek plany!!! hehe) sa takie ze po obiedzie (ryba!) idziemy na plaze.... aby wreszcie pozbyc sie tej bialej skory, ktora tym bardziej tutaj wrecz RAZI... no wiec mam nadzieje zbrazowieje troche, wsrod tych tropikow.

buziaki!!!

środa, 4 marca 2009

Antigua

Dzisiejszy dzien byl niesamowity. Po mimo bardzo malej dawki snu, wszyscy (jest nas czworka: Marysia, Ewa, Martin i ja) wstalismy bardzo wczesnie. Ruszylismy na mercado - a tam cala magia kolorow.... oszalalam - w zyciu nie widzialam tyle fantastycznie kolorowych rzeczy (najchetniej wykupilabym pol sklepu :-) odwiedzilysmy bardzo ladne Placa Mayor - w typowo hiszpanskim stylu (co z kolei nie jest typowe dla Gwate!) musialysmy sie jednak spieszyc bo dzis mielismy w planach wulkan.
Antigua to dawna stolica Gwatelmali otoczna przez
4 vulkany (w tym 2 nadal aktywne).
Razem z Ewa weszlysmy wiec na wulkan Pacaya (2500m) w sumie 3 godziny marszu i bylysmy baaaaaaaaaardzo blisko lawy - suuuuuper
A zaraz wychodzimy troszke sie rozerwac czyli na cos do picia (zgodnie z radami mamy :) hehehehehe buziaki

ps. jutro ruszamy w bardzo daleka droge do Livingston - to dopiero bedzie przygoda!!!

kocham was!

Guatemala Ciudad - Antigua

Moze lepiej zebym nic nie pisala, bo czasem co za duzo informacji to niezdrowo :-) podroz calkiem calkiem - jestem cala i zdrowa!!!

poniedziałek, 2 marca 2009

Barcelona - przygotowania do wyjazdu

Inauguracja bloga - stworzonego specjalnie dla moich bliskich (przede wszystkim: rodziców!!!) aby przyjęli tą podróz a takze wiele innych wypraw w przyszłości z większym spokojem. Ja to się mówi w hiszpani: tranquilo ;-)

Tarammmm... dziś kupiłam jedną z ważniejszych rzeczy jaka nam się przyda podczas wyprawy: mapę Gwatemali. A każdy kto mnie zna choc troszkę wie jak ja kocham mapy :) to sama przyjemność patrzeć na mapę!
Ok, jestem zwarta i gotowa, mam juz (chyba) wszystko co potrzebuję: wygodne buty, jak najmniej ciuchów, strój kąpielowy :) (podobno tam jest lato), potrzebne szczepienia, krem silnie-odstraszający owady, wymienione pieniądze... no i mapę.

Start już jutro o 9:40 z El Prat w Barcelonie, potem tylko jedna przesiadka w Madrycie, 12 godzin lotu i o 16:35 powinnam być już na miejscu w Guatemala Ciudad.

do usłyszenia wkrótce!